poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Kwarantanniczek - Dzień czterdziesty trzeci

Mr. Madcoy na swoim prywatnym profilu publikuje pandemiczny dziennik.
Pozwoliłem sobie opublikować jego dzisiejszy wpis.
Ilustracją jest bodajże nasze pierwsze wspólne zdjęcie, które moim zdaniem idealnie korespondentuje z poniższym tekstem.
Leniwy, cichy poniedziałek. Rześki na dokładkę, bo wczoraj w dzień i w dziś w nocy przetaczał się nad Mazowszem kolejny front atmosferyczny. Niestety wciąż bez opadów. Ale poranna gorąca kawa w połączeniu z podglądaniem saren za płotem i ptactwa krążącego wokół oczka wodnego potrafi naładować baterie. Niestety są też plusy ujemne. Z powodu chłodów sałata i rzodkiewki jakby nie kwapią się do wzrostu i przydatności do spożycia. Trudno, poczekam. Mam czas. Chyba.
Wczoraj wspominałem o niejakim Kimie. Dziś już krąży medialna plotka o jego śmierci. Nie życzę nikomu źle, tym bardziej osobom, których nie znam, a jeszcze tym bardziej, że śmierć tego akurat dyktatora nie zmieni w Korei zapewne nic, po nim przyjdzie kolejny, a jeszcze po nim następny. Gdzieś jako społeczeństwa zgubiliśmy sens przekazywania władzy wybranym jednostkom. Pierwotnie miało to ludziom zapewniać ochronę, mądre (w założeniach) kierowanie rozwojem, najpierw plemion, potem narodów i poczucie jedności. Dziś, nawet w tych demokratycznych krajach, państwo w teorii mające nam służyć, stało się naszym największym ciemiężycielem. Przemyślcie to.
27 kwietnia to dosyć ważna data w historii naszego kraju. Tego dnia 1976 roku pewien pan wysiadł w Warszawie na stacji kolejowej Warszawa Gdańska i spacerkiem udał się na Plac Komuny Paryskiej do księgarni, gdzie zakupił płytę Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Pamiętam doskonale tą księgarnię, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku dosyć często do niej wpadałem, była jedną z lepiej zaopatrzonych w tej części stolicy. Ale wracając do owego pana, wędrując dalej po Warszawie drogą kupna wszedł w posiadanie figurki Matki Boskiej, paczki Giewontów, kapelusza "Wólczanka", ciupagi góralskiej (obstawiam sklep Cepelia na Jerozolimskich), oraz kiełbasy podwawelskiej i dwóch butelek wódki Bałtyk. Legendy głoszą, że jeszcze wysikał się w publicznej toalecie na placu Trzech Krzyży, po czym wsiadł w pociąg i odjechał. Tym tajemniczym panem był David Bowie. Niesamowity artysta żonglujący swoim wizerunkiem z wprawą cyrkowego klauna i aktora z najwyższej półki płacowej oraz poruszający się niczym ryba w wodzie z gracją i lekkością w wielu stylach muzycznych i wizualnych. Niektórzy do dziś niebezpodstawnie twierdzą, że nie był człowiekiem, tylko kosmitą. Nie wiem czy David zmarł, czy też odleciał na swoją planetę, faktem jest natomiast, że jego ostatnia płyta, a w szczególności utwór Lazarus był, jest i będzie (przynamniej dla mnie) nieco mistycznym pożegnaniem się z tym światem. Mistycyzm w tym przypadku nie ma nic wspólnego z katolickimi uniesieniami na widok gościa przybitego do krzyża, a zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z harmonijnym współistnieniem człowieka z przyrodą, której częścią niewątpliwie jesteśmy.
Wspominając Bowiego nie mogę nie wspomnieć innego Dawida, który nieodłącznie z tym pierwszym mi się kojarzy, choćby dlatego, że jak sam mi się Dawid przyznał, Bowie był (i chyba jest nadal) jego idolem. Oraz dlatego, że w kwestiach manipulowania swobodnego swoim wizerunkiem i niewskakiwania w tory konwenansów i samoograniczeń jest do owego idola niezwykle podobny. Jak nasz polski Dawid śpiewa nie miałem chyba okazji posłuchać (może na szczęście), ale zdażyło się parę nocy przegadać przy butelce bezalkoholowej wódki. Niejednej, bo choć słowa Dawid w przeciwieństwie do mnie oszczędza nie wiadomo po co, to jednak gardło nocami jakby szybciej schnie. Myślę, że mógłbym pokusić się nawet o stwierdzenie, że w tym wszystkim nasz rodzimy Dawid, też jest trochę jakby nie z tego świata. Oprócz nieśpiewania nie robi wielu innych zwykłych rzeczy, jakie zazwyczaj ludziom wydają się potrzebne, żeby być szczęśliwym, za to spełnia swoje własne marzenia (chyba mogę je nazwać marzeniami, choć kto wie co mu tam jeszcze w duszy gra) z lekkością jakiej mogą mu pozazdrościć inni. Pozuje do zdjęć i to we wszystkich wymyślanych przez fotografów konfiguracjach, zbiera komiksy, podróżuje po świecie gnany znanymi tylko sobie impulsami, prowadzi blogi, choćby z seria "ofelionową", mocząc się w roli topielca we wszystkich możliwych i niemożliwych ciekach wodnych i kałużach, a z pewnością robi jeszcze wiele innych rzeczy, jakie większość społeczeństwa boi się robić lub uznaje je za zbędne wariactwa. I pracuje na co dzień jako pielęgniarz za co bez zmrużenia oka i najmniejszego drżenia ręki przyznaję mu order człowieka roku, bo to zawód słabo opłacany, opluwany przy każdej możliwej okazji i jeszcze jak się okazuje niebezpieczny dla życia. Jeśli kogoś zaciekawiłem postacią naszego żyjącego na szczęście wciąż Dawida to znajdziecie go w Internecie wpisując w wyszukiwarce "hamernia blogspot", a z tego miejsca można zawędrować w inne jego projekty. Warto zerknąć.

Holenderska mleczarka

W Holandii obchodzą dzisiaj Koninginnedag, będący ich świętem narodowym.
Gdyby nie pandemia, planowałem właśnie teraz być w tym kraju i podziwiać kolorowe hektary kwitnących kwiatów.
Zamiast tego publikuję sesję, która powstała w zeszłym roku w Enschede przed budynkiem Stadshaard, który w całości jest obłożony charakterystycznymi płytkami ceramicznymi.
Strój udający tradycyjną stylówę holenderskiej mleczarki wypożyczyliśmy z de Hengelose revue. Klompy zakupiłem w holenderskiej manufakturze.
Fotografowała - Iza Dusińska
Robiąc te zdjęcia wzbudziliśmy powszechny entuzjazm, a ludzi (piesi i kierowcy) bardzo żywo i pozytywnie reagowali.
Klompy wbrew pozorom są bardzo wygodnym obuwiem, tylko trzeba się do nich przyzwyczaić, no i zakładać do nich grube skarpety, których tutaj z przyczyn oczywistych nie miałem, więc hasanie w nich było bolesnym doświadczeniem i skończyło się niewielkimi otarciami.

piątek, 24 kwietnia 2020

Realistyczny koszmar

Przed chwilą obudziłem się zalany łzami i zasmarkany.
Śniło mi się, że w związku z pandemią oraz tym co właśnie zafundowała pielęgniarkom władza, jedna z moich koleżanek w pracy, który ostała się jako jedyna "kontraktowa", zmarła nagle na dyżurze, "zajeżdżona" przez bezwzględną oddziałową, gdzie jeszcze chwilę wcześniej heheszkowaliśmy jak zwykle w najlepsze.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Płonące bagna

Pierwszy raz pojechałem nad Biebrzę w 1998 roku, dzięki miłości do przyrody, a w szczególności ornitologii. Od jakiegoś czasu byłem członkiem Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków i to z wydawanego przez nich biuletynu dowiedziałem się o zlocie ptasiarzy, organizowanym w długi weekend majowy.
Zassało od pierwszego kontaktu!
Baza była w Goniądzu. Wybrałem jedną z najtańszych opcji noclegowych, czyli zakwaterowanie w domkach kempingowych postawionych tuż nad samą rzeką.
Warunki spartańskie, ziąb, wilgoć, komary, rekompensowane były przez niesamowite widoki, dźwięki i zapachy.
Od tego czasu, z mniejszymi lub większymi przerwami starałem się jeździć tam regularnie, a ostatni raz był w zeszłym roku.
Już wtedy poziom wód był dramatycznie niski, a bagna wyschnięte, o czym w heheszkowym nastroju pośrednio raportowałem przy okazji ofelionowego mejkinofa.
Moje serce krwawi...

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Wojskowa strzelanina

Prawie piętnaście lat temu miał miejsce ciekawy epizod w moim życiu, gdy na dwa tygodnie załadowali mnie w kamasze.
Dziedziczonej po tatuśku Minolcie X370 zawdzięczam tą nostalgiczną podróż w przeszłość.
Zdjęcia podzieliłem na część mundurową oraz cywilną.
To chyba ostatnia prezentacja moich analogowych wypocin. Dwie poprzednie były z zakopiańskich wojaży (1 oraz 2), a ostatnia z wiedeńskiej wyprawy.

niedziela, 19 kwietnia 2020

PornSocModern

Kilka dni temu przyglądałem się pewnemu albumowi fotograficznemu, który zjechałem dość mocno.
Tym razem dzięki akcji #pomocdlamedyków (czyli de facto wsparłem sam siebie) zdobyłem książkę, która podobno jeszcze nie jest w normalnej dystrybucji. Rzecz jest monotematyczną monografią Henryka Nahorskiego, który w minionym systemie politycznym, pstrykał zdjęcia postmodernistycznym budynkom, w regionie kujawsko-pomorskim.
Nie ukrywam, że klasyczny modernizm i jego peerelowska, siermiężna kontynuacja są moim ulubionym stylem w architekturze, więc choćby z tego powodu oglądanie tych reprodukcji była ucztą dla mych oczu.
Wracając do samego albumu jest on przykładem świetnej roboty redaktorskiej, a w tym przypadku była za to odpowiedzialna jedna osoba, a nie trzy jak w poprzednim wydawnictwie. Z różnic podstawowych należy wymienić rodzaj okładki (tutaj miękka) oraz papieru (tam kreda). Chyba jedyną wadą tej książki jest nadmierne przegadanie na wstępie. Wypowiadają się trzy różne osoby, dublując przekazywane informacje, a do tego jeszcze tekst jest powielony w języku angielskim. Jednak po tej przydługiej paplaninie już do końca prezentowane są same zdjęcia, bez nadmiernie egzaltowanej opisówki. Po prostu nazwa obiektu, przybliżony czas fotografowania i co mnie urzekło, wymienienie "współautorów" (jeżeli dało się ich ustalić), czyli architektów projektujących budowlę. Najpiękniejsza w tych zdjęciach jest prostota kadrowania, bez żadnych formalnych eksperymentów w kadrowaniu i ekspozycji, co pasuje do samego tematu, gdzie budynki zostały uwiecznione w swojej pierwotnej postaci, bez późniejszych "ulepszeń i poprawek".

piątek, 17 kwietnia 2020

Blask sodówy

Od Wielkanocy biłem się z myślami czy jechać na Wieśkę, czy zostać w mieście.
Dzisiaj nastąpiło przesilenie, gdzie stwierdziłem albo COVID albo psychiatryk.
Jestem dzikim zwierzęciem i zamknięcie mnie w klatce jest równoznaczne z tym, że albo kogoś boleśnie pokąsam albo odgryzę własną łapę, żeby tylko wyrwać się z uwiezi.
Emocje wygrały z logiką!
Lubię światło lamp sodowych.
Ich pomarańczowo-różowy kolor kojarzy mi się z dzieciństwem na peegierowskim blokowisku, rozświetlonym pojedyńczymi latarniami w tym kolorze.
Najjaśniej błyszczał kort tenisowy przed moim blokiem, który zimą był adaptowany na młodzieżowe lodowisko, sumiennie, codziennie polewane wodą z pobliskiej stołówki przez "ciecia".
Tam nauczyłem się śmigać na łyżwach, gdy podczas pierwszych prób prawie straciłem oko, rzuconym przez kumpla kijem hokejowym.
Rząd sodowych latarni oświetlał też drogę na przystanek autobusowy, stojący na krzyżówce, na skraju lasu.
Taka lampa oświetla teraz nadjeziorną daczę, gdzie wbrew logice właśnie spędzam pandemiczny weekend.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Temples

Leżąc na trawie w pewne ciepłe, kwietniowe, słoneczne popołudnie, błądziłem myślami gdzieś po islandzkich pustkowiach, gdzie za kilka dni miałem lecieć. Nagle stanęła nade mną naga modelka i doznałem oświecenia w kwestii tego dyptyku.
Zdjęcia dzieli jakieś 3770 km i kilkadziesiąt godzin od naświetlenia.
Przedstawiają dwie świątynie, które zamiast być jednością, stoją wobec siebie w opozycji, gdzie jedna jest opresyjna wobec drugiej.
Yin - Yang
Ciepło - Zimno
Wagina - Fallus
Kobiecość - Męskość
Miękkie ciało - Twardy beton

P.s. Ten polaroidowy dyptyk, dość mocno koresponduje z pewnym nieudolnym wierszem, który napisałem w zamierzchłych czasach.

środa, 15 kwietnia 2020

Analkowy samogwałt

Jakoś latem zeszłego roku, na dużej grupie fotograficznej Analogowo, skupiającej jak sama nazwa wskazuje ludzi, którzy interesują się analogowymi formami rejestru obrazu, padła propozycja, a później akcja crowdfundingowa, celem której było wydanie przekrojowego albumu zdjęciowego.
Pomyślałem sobie (chyba nie tylko ja), iż to fajna inicjatywa!
Kasa pomyślnie zebrana, książka wydana, właśnie trafiła w moje ręce, więc postanowiłem podzielić się mocno subiektywnymi (ponieważ głęboko siedzę w tym środowisku) wrażeniami.
Jestem psychozbieraczem wszelkich pierdółek, bibelotów, karteluszek, okruchów przeszłości (po prostu "śmieciarzem"), więc obowiązkowo musiałem również ten przedmiot mieć w swojej kolekcji.
Uważam, że tego rodzaju wydawnictwo jest swego rodzaju świętem i zwieńczeniem pewnego etapu działania jakiejś społeczności, więc w moim mniemaniu powinno być jak najbardziej przekrojowe, prezentujące jak największą ilość technik oraz autorów.
Grupa Analogowo w mojej ocenie jest miejscem, w którym ludzie mają bardzo mało dystansu do siebie, kiepsko znoszą krytykę. Artystowsko spuszczają się nad średnimi fotami, uważając że jak już poczyniona jest na filmie, to z automatu awansuje do miana sztuki, czyli standardowe leczenie własnych kompleksów Zenitem... tfu.. Mamijką, Pentaxem czy inną Leicą. Mocny akcent kładziony jest na technikalia, w których często zapomina się o współtwórcach.
Nie wnikam w proces tworzenia tego albumu (klucz doboru zdjęć oraz autorów, zbieranie zgód na publikację), średnio ogarniam technikalia drukarskie, ale mam "parę" innych albumów i w związku z tym jakieś porównanie.
Na wstępie mojego trollingu muszę podkreślić, że album został charytatywnie stworzony przez kilkoro grupowych pasjonatów, którzy z wydawaniem albumu fotograficznego mieli dotychczas mało do czynienia, więc uznaję tą publikację jako amatorkę, a nie profesjonalne wydawnictwo.
Pierwsze co mi się rzuciło na oczy to brak tychże technikaliów! Coś tam wspomniane o aparacie, filmie czy technice, ale bez wchodzenia w szczegóły. BOMBA, bo mało mnie to interere, ale widać brak konsekwencji do tego co się dzieje na grupie.
Drugim spostrzeżeniem jest nieobecność autorów, których osobiście uważam za mistrzów w temacie, ale być może inaczej ich definiuję.
Po trzecie wynikające z poprzedniego, powtarzają się nawet kilka razy niektórzy autorzy. Skoro robimy przekrojówkę, to jedno sztosowe od jednego artysty. Można więc mniemać, że kosztem jednych, pominięto innych, więc mam wrażenie, że album trochę został skonstruowany dla "KRÓLIKA, jego najbliższych znajomych i rodziny".
Po czwarte te wszystkie zdjęcia są jakieś płaskie i rozmyte, na wielu brak kontrastu i głębi, co mniemam wynika z braku kontroli procesu drukarskiego, kiepskiego edytora lub słabej jakości kopii. Na jednostkową pikselozę spuszczę zasłonę milczenia.
Po piąte opisy zdjęć, przy których albo zabrakło weny i chęci, a przy innych następuje bełkotliwy onanizm słowny, czyli kolejny raz brak konsekwencji.
Po szóste, autentycznie przy niektórych zdjęciach zastanawiałem się WTF!!!, skoro z definicji ma być prezentowany grupowy creme de la creme.
Po siódme, niepodpisany grzbiet książki!!!
Mały plusik za oznaczenie osób pozujących, choć on równoważy się z brakiem notorycznie pomijanych wizażystek, fryzjerów, projektantów, czy stylistek, czyli nadal "gwiazdorzymy" kosztem innych zaangażowanych.
Ogólnie redakcja autentycznie leży i kwiczy! Przydałby się głównie CZAS (skoro to amatorka robiona po kosztach), przeznaczony na konceptualizację całości, wybór zdjęć, opisówkę, po prostu dopieszczanie szczegółów. Zrobić wydruk próbny, rzucić go wśród znajomych do oceny i wprowadzić poprawki
Czy warto?
Na tle profesjonalnych wydawnictw, ten album prezentuje się dość słabo. Cena nie jest zabójcza, szczególnie gdy się nabywało w przedsprzedaży.
Tak czy siak bym go nabył, bo to jednak kawał historii, którą śledzę na bieżąco. W planach jest kolejny tom i jako nałogowy zbieracz pewnie również go nabędę. Dwójka będzie wydana, jeśli jedynka sprzeda się w odpowiednim nakładzie.
Album do kupienia TUTAJ!!!

piątek, 10 kwietnia 2020

Trylogia o jednej Wiśniewskiej

W dwudziestoleciu międzywojennym powstała pewna piosnka rzewna, która niby opowiadając o pewnej chytrej babie (bynajmniej nie z Radomia), pokazywała dramatyczny żywot wyższych sfer.
Pięć lat temu Nana Leszczyńska zainicjowała pomysł przedstawienia tej historii za pomocą kadrów fotograficznych, wcielając się w tytułową rolę. Zdradliwym hrabią został Andrzej Bersz, wredną hrabinię brawurowo odegrała Grażka Łącka, a opowieść uwiecznił na kliszy Sławek Patoka.
Całość do obejrzenia TUTAJ.
Historia ta skończyła się inaczej niż snuta w pieśni, ponieważ kochankowie przeżyli konfrontację z duchem denatki, co otwierało możliwość do kontynuacji.
Wielką radość rok później Hanka mi sprawiła, proponując rolę w drugiej części tejże epopei, bo nie dość że bardzo podobał mi się wstęp, to jeszcze mogłem zagrać u boku Andrzeja, którego (podkreślam to zawsze) traktuję jako swojego mentora w tej niszy, a historię udało się wpleść w ofelionowe bajanie. Tym razem fotografował Dawid Witkiewicz, a rzeczywistość dopisała swoją ponurą puentę, ponieważ była to jedna z ostatnich sesji Andrew.
Całość do obejrzenia TUTAJ.
Już wtedy wiedzieliśmy, że musi powstać trzecia, OSTATNIA część, która czekała na realizację dwa lata i kolejne dwa (z różnych przyczyn) na oficjalną premierę.
Za aparatem stanął Mariusz Jabłoński, natomiast współpozował Tomasz Balon, który z kolei mnie uważa za kogoś takiego, kim dla mnie był Berszu.
Przed Państwem finał opowieści o Wiśniewskiej!
Ostatecznie finał fotograficznej opowieści jest zgodny z puentą przyśpiewki.
Chociaż lebiegi grzeszyli tyle
I na nich w końcu też przyszła kreska.
Dziś sobie leżą w jednej mogile:
Hrabia, hrabina i… ta Wiśniewska.
Czesała Magdalena Gaja Kapelan
Malowała Kasia Pająk
Pierwsze i ostatnie foto Kuba Bodys