Mr. Madcoy na swoim prywatnym profilu publikuje pandemiczny dziennik.
Pozwoliłem sobie opublikować jego dzisiejszy wpis.
Ilustracją jest bodajże nasze pierwsze wspólne zdjęcie, które moim zdaniem idealnie korespondentuje z poniższym tekstem.
Leniwy, cichy poniedziałek. Rześki na dokładkę, bo wczoraj w dzień i w dziś w nocy przetaczał się nad Mazowszem kolejny front atmosferyczny. Niestety wciąż bez opadów. Ale poranna gorąca kawa w połączeniu z podglądaniem saren za płotem i ptactwa krążącego wokół oczka wodnego potrafi naładować baterie. Niestety są też plusy ujemne. Z powodu chłodów sałata i rzodkiewki jakby nie kwapią się do wzrostu i przydatności do spożycia. Trudno, poczekam. Mam czas. Chyba.
Wczoraj wspominałem o niejakim Kimie. Dziś już krąży medialna plotka o jego śmierci. Nie życzę nikomu źle, tym bardziej osobom, których nie znam, a jeszcze tym bardziej, że śmierć tego akurat dyktatora nie zmieni w Korei zapewne nic, po nim przyjdzie kolejny, a jeszcze po nim następny. Gdzieś jako społeczeństwa zgubiliśmy sens przekazywania władzy wybranym jednostkom. Pierwotnie miało to ludziom zapewniać ochronę, mądre (w założeniach) kierowanie rozwojem, najpierw plemion, potem narodów i poczucie jedności. Dziś, nawet w tych demokratycznych krajach, państwo w teorii mające nam służyć, stało się naszym największym ciemiężycielem. Przemyślcie to.
27 kwietnia to dosyć ważna data w historii naszego kraju. Tego dnia 1976 roku pewien pan wysiadł w Warszawie na stacji kolejowej Warszawa Gdańska i spacerkiem udał się na Plac Komuny Paryskiej do księgarni, gdzie zakupił płytę Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Pamiętam doskonale tą księgarnię, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku dosyć często do niej wpadałem, była jedną z lepiej zaopatrzonych w tej części stolicy. Ale wracając do owego pana, wędrując dalej po Warszawie drogą kupna wszedł w posiadanie figurki Matki Boskiej, paczki Giewontów, kapelusza "Wólczanka", ciupagi góralskiej (obstawiam sklep Cepelia na Jerozolimskich), oraz kiełbasy podwawelskiej i dwóch butelek wódki Bałtyk. Legendy głoszą, że jeszcze wysikał się w publicznej toalecie na placu Trzech Krzyży, po czym wsiadł w pociąg i odjechał. Tym tajemniczym panem był David Bowie. Niesamowity artysta żonglujący swoim wizerunkiem z wprawą cyrkowego klauna i aktora z najwyższej półki płacowej oraz poruszający się niczym ryba w wodzie z gracją i lekkością w wielu stylach muzycznych i wizualnych. Niektórzy do dziś niebezpodstawnie twierdzą, że nie był człowiekiem, tylko kosmitą. Nie wiem czy David zmarł, czy też odleciał na swoją planetę, faktem jest natomiast, że jego ostatnia płyta, a w szczególności utwór Lazarus był, jest i będzie (przynamniej dla mnie) nieco mistycznym pożegnaniem się z tym światem. Mistycyzm w tym przypadku nie ma nic wspólnego z katolickimi uniesieniami na widok gościa przybitego do krzyża, a zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z harmonijnym współistnieniem człowieka z przyrodą, której częścią niewątpliwie jesteśmy.
Wspominając Bowiego nie mogę nie wspomnieć innego Dawida, który nieodłącznie z tym pierwszym mi się kojarzy, choćby dlatego, że jak sam mi się Dawid przyznał, Bowie był (i chyba jest nadal) jego idolem. Oraz dlatego, że w kwestiach manipulowania swobodnego swoim wizerunkiem i niewskakiwania w tory konwenansów i samoograniczeń jest do owego idola niezwykle podobny. Jak nasz polski Dawid śpiewa nie miałem chyba okazji posłuchać (może na szczęście), ale zdażyło się parę nocy przegadać przy butelce bezalkoholowej wódki. Niejednej, bo choć słowa Dawid w przeciwieństwie do mnie oszczędza nie wiadomo po co, to jednak gardło nocami jakby szybciej schnie. Myślę, że mógłbym pokusić się nawet o stwierdzenie, że w tym wszystkim nasz rodzimy Dawid, też jest trochę jakby nie z tego świata. Oprócz nieśpiewania nie robi wielu innych zwykłych rzeczy, jakie zazwyczaj ludziom wydają się potrzebne, żeby być szczęśliwym, za to spełnia swoje własne marzenia (chyba mogę je nazwać marzeniami, choć kto wie co mu tam jeszcze w duszy gra) z lekkością jakiej mogą mu pozazdrościć inni. Pozuje do zdjęć i to we wszystkich wymyślanych przez fotografów konfiguracjach, zbiera komiksy, podróżuje po świecie gnany znanymi tylko sobie impulsami, prowadzi blogi, choćby z seria "ofelionową", mocząc się w roli topielca we wszystkich możliwych i niemożliwych ciekach wodnych i kałużach, a z pewnością robi jeszcze wiele innych rzeczy, jakie większość społeczeństwa boi się robić lub uznaje je za zbędne wariactwa. I pracuje na co dzień jako pielęgniarz za co bez zmrużenia oka i najmniejszego drżenia ręki przyznaję mu order człowieka roku, bo to zawód słabo opłacany, opluwany przy każdej możliwej okazji i jeszcze jak się okazuje niebezpieczny dla życia. Jeśli kogoś zaciekawiłem postacią naszego żyjącego na szczęście wciąż Dawida to znajdziecie go w Internecie wpisując w wyszukiwarce "hamernia blogspot", a z tego miejsca można zawędrować w inne jego projekty. Warto zerknąć.







































































