czwartek, 28 marca 2019

Berlin

Trylogia komiksowa "Berlin" opowiada o powolnym, trzynastoletnim umieraniu Republiki Weimarskiej, natomiast rodziła się dziesięć lat dłużej.
Na polskim rynku pojawiała się dzięki wydawnictwu Kultura Gniewu: pierwszy tom w 2008, drugi 2011, trzeci 2018, czyli w odróżnieniu od Amerykanów całość poznaliśmy w przeciągu 10 lat.
Czy warto było tyle czekać?
Oczywiście!!!
W recenzjach, które do tej pory czytałem, podkreślano jakim jest doskonałym komiksem historycznym. Może z tą doskonałością to odrobinę na wyrost, ale faktycznie dzieło ociera się o geniusz, choć nie jest wolne od wad, takich jak niekonsekwentne stosowanie swastyki, której początkowo nie ma, przez co nazistowskie opaski i flagi w wersji czarno-białej przypominają japońskie, by później pojawiać się i znikać.
Głównym bohaterem powieści jest tytułowe miasto, pokazywane często z lotu ptaka, gdy autor zmienia wątek opowieści, a tych tutaj nie brakuje i to jest pierwszy mały zgrzyt, bo mam wrażenie, że postaci wiodących jest odrobinę za dużo, przez co nie do końca wykorzystany został ich potencjał. Wiodącą bohaterką jest Marta, która w pierwszym tomie przyjeżdża do Berlina, poznaje miasto, ludzi, by na koniec trzeciego tomu z niego wyjechać. 
Kolejną dość ważną postacią jest dziennikarz Kurt, starający się być bezstronnym obserwatorem weimarskiej sceny politycznej, która była znacznie rozdrobniona, a głównymi graczami byli zwolennicy minionego cesarstwa, kapitaliści, komuniści oraz faszyści. Być może nadinterpretuję, myśląc że autor w dużym stopniu sportretował w tej postaci siebie.
Trochę ubolewam na zbyt małym wyeksponowaniu mojego imiennika Dawida, który początkowo jako postać miał spory oraz intrygujący potencjał.
Jason Lutens miał chyba dość klarowny pomysł na swoją powieść, jednak odnoszę wrażenie, że pod koniec prac nad nią, a dokładnie w trzecim tomie, zabrakło pary w tej precyzyjnie pracującej maszynie. Doszukałem się informacji, że całość zaplanowana została na 24 zeszyty, co by się po dwóch pierwszych, podzielonych na 8 rozdziałów częściach zgadzało. Tymczasem ostatni tom został o dwa rozdziały skrócony, wątki domknięte pośpiesznie, narysowane odrobinę mniej szczegółową kreską, z mniejszą ilością kadrów na planszy. Gdybym z całością nie zapoznał się jednym ciągiem, prawdopodobnie nie zwróciłbym na to uwagi, bo i tak mimo tego czepialstwa z mojej strony, powieść jest wciągająca i zdecydowanie warta poznania.
Czytając ją wyobrażałem sobie, jak ciekawie mogłaby wyglądać analogiczna powieść o Warszawie.

środa, 27 marca 2019

czwartek, 21 marca 2019

Wielki Elektronik z Podhala, czyli zmierzch zimy

Wspominałem już o plenerze fotograficznym Notofoto, z którego niespodziewanie dostałem zdjęcia. To była szybka, spontaniczna akcja, natomiast w przypadku tej sesji, pomysł wyszedł od wizażystki Madzi Dobrej, która wymyśliła charakteryzację w stylu Blaszanego Drwala z "Czarnoksiężnika z krainy Oz", chociaż mi bardziej kojarzyła się z kleksowym Wielkim Elektronikiem.
Zdjęcie w wannie, stojącej na pastwisku, służącej za wodopój, wykonał Tomek Kozłowski.
Backstage cyknięty podczas prac charakteryzatorskich, przedstawia mój klasyczny strój plenerowy, razem z nieodłącznym atrybutem.
foto Sylwia Cieślikowska

środa, 20 marca 2019

Plastyczna stolica

Tak jak Warszawy nie lubię, tak muszę przyznać, że jest inspirującym miejscem do robienia zdjęć. 
Mignęła we wcześniejszych wpisach tutaj oraz tutaj.
Poniższy polaroid jest jednym z moich ulubionych!
Jak przechodziłem tamtędy, od razu ujrzałem ten motyw w kadrze, tylko akurat nie miałem przy sobie aparatu. Z duszą na ramieniu leciałem co sił po niego, a później ustawiałem kadr, żeby tylko osoba trzymająca balony, nie zmieniła w tym czasie pozycji. 
Trzy kolejne to jedne z prób sprzętowych, tutaj mające na celu sprawdzenia możliwości wkładów SX-70, robionych przy świetle zastanym, robionych we wnętrzach muzeum Polin.
 
 
 

piątek, 15 marca 2019

Dziad frasobliwy czyli mączny cel

Z cyklu "Deep drawer". 
Fotograf - Monika Gawin
Miejsce - opuszczona hala produkcyjna gdzieś niedaleko bydgoskiego lotniska
Czas - lato 2014
Czas - zima 2014

środa, 13 marca 2019

Magiczne polaroidy Iwony

Dzisiaj trochę inaczej, bo oprócz jednego zdjęcia wykonanego przeze mnie, przedstawiam polaroidy zrobione przez jedną z królowych polskiej fotografii artystycznej - Iwonę Aleksandrowicz.
Nigdzie nie napisałem, że w cyklu "Poliż mój polas", będę pokazywał tylko polaroidy, których jestem migawkowym, nazywanym szumnie AUTOREM. Będą tutaj również pojawiały się polaroidy, do których pozując  jestem ich współautorem.
Iwona pracuje na kultowych wkładach FP-100c, czego jej cholernie zazdroszczę, równocześnie podziwiam za mistrzostwo w wyciąganiu maksimum możliwości z tej technologii.
Powyżej trzymam jej aparat, co posłużyło jako środowiskowy żarcik, że niby sam się dorobiłem.
Poznaliśmy się ponad dwa lata temu, co owocowało śliczną sesją ofelionową. Wtedy również powstał ten portret, którego do tej pory nie publikowałem.
Zimą następnego roku umówiliśmy się na kolejne zdjęcia, które nieoczekiwanie skończyły się w jeziorze.
Kolejny i póki co ostatni raz, widzieliśmy się na organizowanym przez nią plenerze, odbywającym się na greckiej wyspie Korfu.
Na zakończenie tego wpisu, romantyczny duet z Angelą.

wtorek, 12 marca 2019

Quo vadis Rowerzysto, czyli na niczyjej ścieżce

W poniższym wpisie będzie trochę statystyki, odrobinę wspominek, garść anegdot, polaczkowe narzekanie, podśmiechujki i ludowe mądrości.
Właśnie zacząłem kolejny sezon rowerowy. Co prawda z dwoma kółkami jestem związany od wczesnego dzieciństwa, a rower uważam za najdoskonalszy pojazd wymyślony przez człowieka, to nie jestem aż takim hardkorem, żeby jeździć nim przez cały rok. Zimy z roku na rok są coraz łagodniejsze, ale sprzętowi również należy się chwila wytchnienia, a zresztą podczas tych kilku miesięcy przemieszczania się transportem publicznym, mam okazję choć odrobinę nadrobić komiksowe braki.
Ponieważ miejsce zamieszkania oraz pracy nie uległo zmianie, a trasa mniej więcej pozostała taka sama, na poczet tego wpisu pokusiłem się o orientacyjne podliczenie kilometrówki, jaką wyrobiłem w przeciągu ostatnich dziesięciu lat. Do pokonania w jedną stronę mam 11 kilometrów, więc trochę mnożenia i dodawania, a przybliżony wynik wynosi około 26000 km (zaokrąglałem do dołu, bo czasem deszcz, czasem niechciejstwo). Przypominam, że to jest tylko trasa dom-praca-dom.
Do 2016 roku, prawie na całej długości trasę pokonywałem tak, jak w moim mniemaniu powinienem, czyli ulicami. Potem ukończono sporą bydgoską inwestycję, czyli wybudowano linię tramwajową do mojej dzielnicy, a wraz z nią mozaikę "udogodnień".
Po wyjściu z domu, mam do pokonania pierwszy odcinek (1,5 km) jadąc razem z autami piękną, nową, szeroką szosą, wzdłuż której idą tory tramwajowe, natomiast brak ścieżki rowerowej czy chodnika, więc na drodze pełna kulturka i szacunek.
Następnie zaczyna się kilometrowy dylemat, który dzięki urzędnikom i drogowcom jest najgorszym kawałkiem trasy. Otóż "mądrzy" ludzie postanowili tutaj prostym trikiem stworzyć ścieżkę rowerową, stawiając odpowiedni znak na istniejącym chodniku.
W świetle przepisów drogowych jestem zobligowany poruszać się tym kuriozum, bacznie uważając na licznych pieszych (biegacze, rodziny z dziećmi, psy błąkające się na długiej smyczy itp.).
Zresztą jakość tej ścieżynki pozostawia wiele do życzenia, polepszając się na sekundę w połowie drogi na krzyżówce.
Gdy ruch kołowy jest niewielki, decyduję się na szybkie przemknięcie tego odcinka drogą (oczywiście łamiąc przepisy), tym bardziej że niczym nie różni się ona od tej początkowej (taka sama szerokość jezdni i rodzaj asfaltu). No i wtedy wśród kierowców odzywają się najgorsze instynkty.
Ilość wyzwisk, trąbnięć przechodzi ludzkie pojęcie! 
Jestem z tych rowerzystów, którzy jak tylko mogą, poruszają się najbliżej prawej krawędzi jezdni, korzystając z tego fragmentu ulicy, gdzie zalega piasek po zimie, masa śmieci, studzienki odpływowe, a złej jakości asfalt jest sfałdowany niczym Karpaty, zatem kompletnie nie blokuję ruchu drogowego, bo auta NIE poruszają się tak blisko pobocza. 
Natomiast co bardziej krewkim kierowcom, moja obecność w tym rynsztoku, skoro obok mam "ścieżkę rowerową", przeszkadza do tego stopnia, że są w stanie zrównać się ze mną w jeździe, co powoduje blokowanie ruchu właśnie przez nich i obrzucenie mnie przekleństwami.
Cokolwiek wybiorę na tym niewielkim odcinku, zazwyczaj kończy się wkurwem, czy to na nieznających przepisów pieszych, czy na kierowców przepełnionych "miłością" do rowerzystów.
Żeby było miło, potem zaczyna się najdłuższy, czterokilometrowy odcinek czystej przyjemności z rowerowej jazdy. Co prawda przez pierwsze 1,5 km występuje tutaj dość duże natężenie pieszych i rolkarzy, ale wyraźne oddzielenie chodnika od ścieżki rowerowej, pozwala większości ludzi ogarnąć gdzie ich miejsce.
Po kolejnym skrzyżowaniu ścieżka jest już na tyle oddalona od ludzkich siedlisk, że na ścieżce królują tylko rowery, a do tego las.
C-U-D-O-W-N-I-E!!!
Po dotarciu do dworca Bydgoszcz Wschód, znowu wracam na jezdnię.
Choć wzdłuż niej ciągną się kiepskie chodniki, ale na szczęście nikt nie wpadł na pomysł udawania za pomocą znaków drogowych, że są ścieżkami rowerowymi. Kultura kierowcom wraca i nikt nie próbuje mnie przez dwa kilometry, klaksonem wyprosić z jezdni.
Przy drodze stoi niszczejąca, kolejowa wieża ciśnień, którą w marzeniach obiecuję nabyć, jeżeli tylko wygram w totka.
Dojeżdżam do kolejnego nieprzyjemnego odcinka trasy, czyli przejazdu kolejowego przy stacji Bydgoszcz Bielawy. Ponieważ ta linia kolejowa jest bardzo ruchliwa, po pierwsze jest to trasa na Warszawę, po drugie magistrala węglowa, no więc śmigają osobowe, pośpiechy, wszelakiej maści towarowe i nigdy nie wiadomo jak długo przejazd będzie zamknięty, tutaj również pojawia się frustrujący dylemat wyboru.
Mogę tory pokonać kładką, co często kończy się tak, że jak już się na nią wdrapię, po torach śmignie jakiś jeden dalekobieżny, przejazd otwierają, a ja zasapany, wnerwiony i do tyłu z czasem.
Mogę czekać aż szlaban otworzą, no i jedzie towarowy, potem drugi, osobówka i na dokładkę przetacza się jakaś lokomotywa i znowu wkurw, bo stoję jak kołek.
Rozwiązanie byłoby niezwykle proste i funkcjonalne, bo wystarczyłby wyświetlacz pokazujący orientacyjny czas oczekiwania, albo ilość i rodzaj przepuszczanych pociągów.
Zaraz za przejazdem jest jedno z najbardziej niebezpiecznych, bydgoskich przejść dla pieszych, którego nie cierpią kierowcy oraz przechodnie.
Potem jest znowu około kilometrowy odcinek kiepskiej ścieżki rowerowej, rozjechanej przez auta, ponieważ z powodu specyficznego skrzyżowania za wspomnianym przejazdem, gdzie kierowcy wyjeżdżający stamtąd mają nakaz jazdy w prawo, a chcący jechać w przeciwnym kierunku, nawracają właśnie na tej ścieżce, skręcając niby do stojących przy niej garaży.
Ostatni odcinek (1,5 km) jest dość zabawny. Znowu wracam na ulicę, którą ukochali instruktorzy jazdy oraz egzaminatorzy, z racji ciekawej organizacji ruchu drogowego oraz skumulowania przy niej aż trzech szkół.
Jeszcze tylko pokonać ruchliwe rondo, z kolejną kuriozalną niespodzianką od drogowców, czyli ścieżką rowerową zbudowaną tylko przez skrzyżowanie (przed i za ścieżki brak, nawet wytyczonej chodnikiem), co znowu uprawnia kierowców do wskazywania mi miejsca poruszania się.
Jakie wnioski nasuwają mi się po tych wieloletnich doświadczeniach poruszania się pojawiającymi się i znikającymi ścieżkami rowerowymi?
Polska to nie jest kraj przyjazny rowerzystom!  
Rower to zło konieczne, którego nikt do końca nie wie, od urzędników, poprzez drogowców i policjantów, po szarych obywateli, jak traktować i postrzegać. 
Wpis ten napisałem jako zagorzały rowerzysta, który również czasem korzysta z auta, więc nie jest tak, że nie znam perspektywy kierowców.
Osobiście uważam i za tym będę lobbował, żeby ścieżki rowerowe były wydzielane z jezdni, a nie chodników. 
Większość pieszych traktuje ścieżkę rowerową jak chodnik. 
Czy jezdnia jest chodnikiem? 
Nie! 
Tymczasem po ścieżce poruszają się pojazdy, które wbrew pozorom stanowią dość duże niebezpieczeństwo dla pieszego, więc gdyby trasy były prowadzone razem z ulicą, piesi nawet podświadomie, prędko przyswoiliby sobie wiedzę, że wkraczając na ścieżkę należy zachować dużą ostrożność. 
Jakiekolwiek szkolenie rowerowe, nie wspominając o egzaminach, ogranicza się w tej chwili do jakichś tam podstaw w podstawówce, a potem radź se sam. Kiedyś była obowiązkowa karta rowerowa, co w dużym stopniu pomagało społeczeństwu wpoić zasady ruchu drogowego i kulturę jazdy.
We wrześniu zeszłego roku, w pewnym prawicowym magazynie opublikowano artykuł. Polecam jako przykład kłamliwego, bezczelnie manipulującego faktami paszkwilu na rowerzystów, który niestety z moich doświadczeń i rozmów, wpisuje się w pospolite postrzeganie cyklistów.
W naszym pięknym kraju, na drogach jeżdżą Królowie Szos, chodnikami przechadzają się Święte Krowy, a rowerzysta chcąc nie chcąc musi lawirować.
Na zakończenie zdjęcie ruchliwej ścieżki rowerowej, zarastającej małymi topolami, którą pokonuję w drodze na siłownię
No dobra!
Jeszcze obserwacja, poczyniona podczas wieloletniego "blokowania jezdni".
W zaszłym roku prowadziłem specjalną statystykę ludzi, który z niewiadomych mi przyczyn, nie wyprzedzają mnie na szerokiej drodze, podczas wzmożonego ruchu (czytaj szczytu drogowego), tylko wleką się za mną, blokując ten ruch jeszcze bardziej. Jak korzystam z jezdni, napisałem wyżej, więc absolutnie nie widzę mojego wpływu na powstałe ograniczenia. Już wiele lat wcześniej zauważyłem, że jest pewien odsetek kierowców, którzy wbrew logice czyhają za mną, wgapiając się w mój zjawiskowy zad. Podczas dokładnych obserwacji, potwierdziło się to, co wcześniej mi się tylko wydawało, że jakieś 75% tychże kierowców stanowią kobiety, kolejne 15% ludzie starsi, jakieś 5% młodzież i kolejne 5% mężczyźni (najczęściej z rodzinami). Dziwi mnie niezmiernie tak spory procent płci pięknej. Dziady wiadomo, najczęściej są to "niedzielni kierowcy", dosiadający swoje bryki od święta, więc znajomość przepisów ruchu poszła w niepamięć, ograniczenia zdrowotne (głównie wzrok i motoryka) dają się we znaki. Młodzież jeszcze nie jest do końca pewna swoich możliwości, a mężczyźni z rodzinami wolą dmuchać na zimne i nie ryzykować zdarzeń nieporządanych. Ale skąd te kobiety!!! Nie znalazłem logicznego wyjaśnienia, tylko złośliwie szowinistyczne. Otóż płeć piękna, anatomicznie posiadająca szerokie biodra, podświadomie dochodzi do wniosku, że się na drodze nie mieści.