Z perspektywy czasu oraz doświadczeń innych ludzi dochodzę do wniosku, że moje lata szczenięce były nad wyraz miodowe, choć okres (schyłkowy PRL) oraz miejsce (osiedle PGR) nie były zbyt korzystne. Jestem drugim dzieckiem przeciętnej rodziny inteligenckiej (mama nauczycielka, tata elektryk), urodzonym w gminnej porodówce. Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie dotknęła mnie przemoc psychiczna czy fizyczna z ich strony, a jedynym wyjątkiem od tego stanu był moment gdy będąc pięcioletnim piromanem, postanowiłem rozpalić ognisko na pseudoperskim dywanie, z własnoręcznie ułożonego stosiku zapałek. Gdy kobierzec zaczynał się fest tlić wokół, rodzicielka wpadła z krzykiem do pokoju, zadeptując ten radosny fajerwerk oraz gasząc w afekcie mój entuzjazm w tym zakresie siarczystymi klapsami. To był JEDYNY raz, gdy dotknęła mnie karząca ręka sprawiedliwości. Zastanawiam się jakim cudem mamie (tato był nie wtrącającą się w proces wychowawczy jednostką, zarabiającą na utrzymanie rodziny) udało się prowadzić taki rozwój dziecka, bez stosowania kar cielesnych czy darcia mordy na pół osiedla?
Przeszedłem wszystkie możliwe etapy edukacji, zaczynając od niani Gosi. SERIO!!! Miałem nianię! Co prawda nie jakąś referencyjną, tylko/aż zwykła nastoletnią, wiejską dziewczochę z wielodzietnej rodziny, z którą chodziłem na spacery, podczas których uczyła mnie malować, śpiewać, recytować wierszyki. Gdzieś po drodze przewinął się też żłobek (sic!) urządzony w jednym z blokowych mieszkań. Później przedszkole w przedwojennym pałacu, otoczonym pięknym parkiem, w bezpośrednim sąsiedztwie Państwowego Gospodarstwa Rolnego, w którym hodowano bydło. Jako młodszak nienawidziłem leżakowania, gdy gówniaki były wkładane do kojców na drzemkę, a ja wyłem wtedy jak syrena, bo była to dla mnie strata czasu, co mi zostało do teraz i w ten rodzaj wypoczynku nie potrafię. Szkoła Podstawowa w sąsiedniej wiosce, otoczona uprawnymi polami oraz lasami.
Lubiłem się uczyć!!! Dla mnie to była przyjemność, a nie przymus edukacyjny. Może niezbyt przepadałem za naukami ścisłymi, ale te humanistyczne, a szczególnie przyrodnicze oraz artystyczne chłonąłem jak gąbka. W domu etap "miliona trudnych pytań do", został rozwiązany umiejętnie podsuwaną lekturą. Zamiast pytać o coś rodziców, kupowałem książkę na dany temat w księgarni, która była stałym punktem każdego wyjazdu do miasta. Podczas etapu podstawówkowego miałem rozłożony potrójny parasol ochronny. Rodzicielka pedagog nauczania początkowego w tejże szkole, działała jak straszak przeciw agresji rówieśniczej i jedyny raz jak biłem się na poważnie z klasowym kumplem, to przed ustawką musiałem mu obiecać, że nie pójdę później z płaczem do mamusi. Oczywiście z braku doświadczenia w zakresie bójek dostałem regularny wpierdol, ale honorowo słowa dotrzymałem. Starszy o pięć lat brat, również robił za bodyguarda, a kolejnym był kolega z ławki, z którym wypracowaliśmy symbiotyczny układ, gdzie on jako klasyczny osiłek zapewniał mi ochronę, a ja pozwalałem mu ściągać klasówki i podpowiadałem podczas odpytek.
Zamiast do wymarzonego pod koniec podstawówki technikum leśnego, poszedłem za radą mamy do liceum ogólnokształcącego, w oddalonym o 12 km mieście, gdzie dojeżdżałem PKSem. Tutaj pomimo wiejskiego pochodzenia, nie spotkałem się z jakąś formą wykluczenia z tego powodu. Oczywiście miastowi mieli swoje grupy, ale nie hejtowali czy nie wyśmiewali wieśniaków. Tak jak wcześniej skupiałem się głównie na edukacji, choć nie szło mi już tak fenomenalnie.
Okres dojrzewania minął wyjątkowo spokojnie, bez żadnych burzliwych okresów buntu. Nie strzelałem spektakularnych fochów, nie uciekałem z domu, nie chodziłem na imprezy (domówki jeszcze wtedy nie funkcjonowały, a remizowe dyskoteki z towarzyszącym folklorem totalnie mnie nie pociągały), nie wagarowałem, ani nie szlajałem się po nocy. Byłem książkowym przykładem kujona. Aktywność seksualną zaspokajałem głównie samogwałtem. Wśród bogatego księgozbioru miałem skitrane kilka "świerszczyków", wśród których były głównie Nowe Wampy i ze dwa Nowe Meny. Pewnego razu zapomniałem je schować i pędząc po nie już po powrocie rodziców do domu, ze zdziwieniem zastałem je ładnie złożone, bez żadnego słowa komentarza. Zatrzymam się na chwilę przy onaniźmie, ponieważ dość często zaspokajałem się w ten sposób w większym gronie. Mam wrażenie, że to był chyba dość niespotykany fenomen, albo po prostu przemilczany i wyparty. Nie jestem w stanie powiedzieć kto był w tych zabawach pierwszy, kuzynostwo czy rówieśnicy, natomiast było to zupełnie... naturalne, a przynajmniej tak to odbierałem i postrzegam po latach. Waliliśmy wszędzie!!! W polu, w lesie, nad wodą, pod namiotem, na strychach, w piwnicach, u siebie w mieszkaniach, w mniejszych lub większych grupach...! Chyba najbardziej ekstremalna sytuacja miała miejsce podczas długiej przerwy lekcyjnej, w szkolnej piwnicy, gdzie zgromadzili się rówieśnicy oraz chłopaki z klas starszych i młodszych i w jednym miejscu i zbliżonym czasie spuściło się kilkanaście młodocianych kutasów. Oprócz wspólnej masturbacji i porównywania siusiaków, nigdy nie zdarzyły się czynności oralne czy analne, czy obecność dziewczyn. Wszyscy dorośli, większość pozakładała rodziny i nic nie wskazuje na to, że z tego powodu moja wieś byłaby jakąś niespotykaną enklawą homoseksualizmu.
Podsumowując!!! Moja młodość była bardzo szczęśliwa i spokojna. Nigdy nie czułem się w jakikolwiek sposób odrzucony czy źle traktowany przez kogokolwiek. Nie jestem w żaden sposób straumatyzowany, co musiałbym teraz terapeutyzować. SZOK!!! Można powiedzieć, że najwyższym szczytem "biedy", było noszenie ciuchów po starszym bracie, co w sumie zostało mi do teraz, gdy ubieram się głównie w lumpeksach. Zostałem wychowany w poszanowaniu innych ludzi.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz