Taki tytuł miałby mój recenzencki fanpage filmowy, gdybym taki założył. Odkąd jestem posiadaczem karty Unlimited Cinema City, kino stało się moim czwartym domem, zaraz po fordońskim mieszkaniu, rodzinnej wieśce i pracy. Chodząc dość często na różne filmy, bardzo wyostrzył mi się krytycyzm w stosunku do długości oglądanych dzieł i pierwszy zarzut do większości z nich brzmi właśnie, że są zbyt rozwlekłe. Sporo scen jest kompletnie niepotrzebnych dla fabuły i często autorów łapię na wizualnej masturbacji, bo przecież obrazek taki piękny i szkoda go wywalić lub chociażby skrócić.
The Outrun również jest długaśny, bo trwa niecałe dwie godziny, ale póki co to najlepszy film jaki widziałem w tym roku, a było ich już osiem. Jedynie trzecia część Sonic'a nie marnowała czasu, ale czego się spodziewać po ekranizacji przygód najszybszego jeża na świecie. Swoją drogą bawiłem się świetnie, więc powtórzyłem seans w formacie 4DX. Wracając do wspomnianego wcześniej filmu, być może moja ocena nie jest obiektywna, bo od początku utożsamiłem się z główną bohaterką i całą opowieścią na kilku poziomach. Rona jest biolożką, pochodzi i mieszka na wietrznych Orkadach, choć studiowała w Londynie, często farbuje włosy, rodzice mieszkają osobno, mama w kamienicy, tata w domku holenderskim (zupełnie takim samym jaki zjarał się mojemu ojcu), żeby poradzić sobie z alkoholizmem, ucieka na przysłowiowy koniec świata. Podobały mi się rozwlekłe kadry pokazujące surowy krajobraz, muzyka słuchana przez bohaterkę, hektolitry przewalającej się z hukiem oceanicznej wody, a w niej foki baraszkujące wśród wodorostów, nawet miejskie lokacje miały swój urok, gra aktorska Saoirose również bez zastrzeżeń.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz