Opowieść o chujowym żywocie Artura Flecka, wzbudzała spore kontrowersje już od początku ogłoszenia pomysłu jej powstania, bo reżyser nie ten, aktor totalnie niepasujący do roli, postać odegrana perfekcyjnie przez inną osobę... Generalnie NIE!!! Film ostatecznie trafił do kin, zachwycił większość recenzentów, widzowie też tłumnie ruszyli przed ekrany, przyniósł spore zyski, czyli SUKCES. Kibicowałem temu projektowi odkąd się o nim dowiedziałem, co zaowocowało projektem Mr J, który jest w zdecydowanej topce rzeczy, które poczyniłem fotograficznie. Philips jak amen w pacierzu powtarzał, że dzieło jest skończone i nie ma już zamiaru cokolwiek dopowiadać, natomiast Phoenix zarzekał się, że rola tak go wymemłała psychicznie i fizycznie, że nie zamierza drugi raz w nią wchodzić. Właściciele marki rozochoceni wynikami finansowymi Jokera, prawdopodobnie postanowili przyjechać do tych osób śmieciarką kasy, a ta jak wiadomo nie śmierdzi oraz dali im totalną wolność twórczą, więc ci ostatecznie dali się skusić. Psychofani najpierw gromko krzyknęli HURRRA, do czasu gdy twórcy ogłosili, że tym razem będzie to musical, a rolę ukochanej przyjęła... Lady Gaga. Znowu zaczęło się kręcenie nosem, aż nadszedł dzień premiery i... mówiąc kolokwialnie NIE PYKŁO, bo twórcy zagrali wszystkim na nosie i stworzyli film, który jest niczym rewers do awersu tej samej monety. Niby kontynuacja, ale nie na zasadzie, bardziej, więcej, mocniej, tylko totalna dekonstrukcja stworzonego mitu. Osobiście to kupuję, natomiast jako osoba empatyczna, współczuję ten ogromny ból pękających dup fanatyków części pierwszej. Premierę oglądałem w formacie IMAX (po raz pierwszy w życiu), wracając z Sanatorium.
Napisałbym coś więcej od siebie, ale nie widzę potrzeby, skoro o wiele lepsze recenzje przeczytałem na fejsbukowych fanpejdżach Komiks On oraz Magazyn Kreski, które pozwoliłem sobie tutaj skompilować i zredagować, bo po latach blogowania nauczyłem się, że żywot stron internetowych jest krótki, przez co często znikają z domeny publicznej, a linki do nich są martwe i kontekst wielu napisanych tutaj zdań traci sens.
„Joker: Folie à deux" to WIELKIE KINO, które jednocześnie ma w sobie chyba wszystko, żeby wzbudzać masową niechęć. To właściwie anty-sequel, anty-blockbuster z blockbusterowym budżetem, manifest Philipsa zmęczonego widzeniem Arthura Flecka na koszulkach, jako kostium halloweenowy czy tatuaż. Sposób w jaki druga część wchodzi w dialog z pierwszą jest przeciwny, hermetyczny, odrzucający i kompletnie niezgodny z oczekiwaniami widzów co do tego, jak miałaby wyglądać kontynuacja tej historii. Ten film olewa wszelkie komiksowe konotacje, chociaż bazuje na postaciach z komiksów. To właściwie eksperyment społeczny, w którym oczekiwania prawdziwej widowni w kinach odzwierciedlają oczekiwania ekranowego tłumu, zalewającego swoimi protestami brudne ulice Gotham City. Wszyscy bowiem chcą swojego Jokera. Wszyscy oprócz Arthura Flecka, który powołał go do życia. Pierwsze co przyszło mi na myśl po seansie to... czwarty Matrix, bo i tam reżyserka wykorzystała swoją okazję do rozliczenia się z filmu, który zrodził jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek. Dzieło jest rozczarowaniem fanów pierwszego filmu, którzy zamiast porcji rozrywki dostają opowieść brutalnie smutną, powolną i trudną, pokrywa się to z reakcją fanów Jokera w filmie, których idol nie chce już patrzeć, jak świat płonie. Wszyscy są na niego wściekli.
Jestem pod ogromnym wrażeniem kierunku, jaki wybrano dla tej kontynuacji oraz tytułowej postaci, której wspomniani wcześniej fani zdążyli już postawić pomnik, podobny do tych, jakie stawiano dla Tylera Durdena, Patricka Batemana, Tony'ego Montany, Rorschacha i wielu innych niebezpiecznych toksyków z rzekomym "sigma-power" mającym rozgrzeszać ich antyspołeczność i ogólne fiksum-dyrdum w bani. Nie wiem, czy to realne uwielbienie ludzi dla Jokera w prawdziwym świecie sprawiło, że reżyser postanowił zburzyć wszelką wcześniejszą symbolikę tej postaci. Myślę jednak, że wspólnie z głównymi aktorami sprawili, że nieco trudniej będzie teraz studiu Warner Bros. monetyzować Jokera/Arthura Flecka.
Kocham wszystkie sceny nagłego zatrzymania czasu i śpiewania dawnych szlagierów, jestem pod wrażeniem aktorskiej kreacji Gagi i przede wszystkim pod wrażeniem Philipsa, który na przekór wszystkim dość słusznie zarzucającym jedynce zbyt duże zapożyczanie z klasyki kina, robi coś kompletnie autorskiego, kompletnie oderwanego od tego, czym współcześnie sequel w teorii powinien być. Czytałem sporo zarzutów o nietrafiony pomysł musicalowych wstawek, które wpleciono, by współgrały z obecnością Gagi w filmie. Dla mnie były one raczej kwintesencją fantazji o miłości Lee Quinzel i Artura, ich intymnego sposobu komunikacji, wspólnego urojenia (patrzcie tytuł produkcji). Czy część z tych piosenek brzmiało dziwnie, nienaturalnie? Owszem. Fałsz jest wpisany w relację opartą na toksycznych fundamentach.
Odważna decyzja, która skończyła się finansową klapą, bo widownia nie polubiła drugiego Jokera chyba jeszcze bardziej niż krytycy, ale której nie umiem nie uszanować i która kupiła mnie swoją szczerością. Nie zmienia to faktu, że świadomy sprzeciw wobec oczekiwań i przyzwyczajeń mainstreamowej widowni, którą od dekad hoduje się na recyklingu tych samych historii, brzmi jak jakieś szaleństwo.
Zagrywka godna Jokera. Brawo!!!
Tekst ilustrowany jest polaroidami poczynionymi podczas wspomnianego pleneru i trochę pokazuje w odwrotnym kierunku coś za co pokochałem polaroida, a zapomniałem chcąc zadowolić współtwórców. Chodzi mianowicie o niedoskonałości wywołane głównie ograniczeniami sprzętowymi, bo w tym wypadku pierwsze zdjęcie wyszło moim zdaniem zajebiście, natomiast widząc niezadowoloną minę Kariny, zrobiłem drugie modelem 600, żeby wyszło ostro. Dopiero obecny tam Arek Akki w kilku prostych (samolubnych) słowach przywołał mnie do porządku, że jako twórca nie mam zadowalać innych (nawet tych współtworzących) tylko SIEBIE!

.jpg)
.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz