poniedziałek, 8 lipca 2019

LOVE Kylie

Kylie Minogue jest moją ulubioną piosenkarką zagraniczną.
Kompletnie nie jestem w stanie określić dlaczego właśnie ona, a nie Madonna, Lady Gaga czy Cher.
Być może to jest jeden z kluczy tej fascynacji, gdyż wszystkie te wokalistki mocno wspierają środowisko LGBTQ+, tylko że jakoś średnio mnie to interesuje, po prostu to miłe z ich strony.
Mogę natomiast wskazać moment, od którego zaiskrzyło, czyli 2001 rok i premiera płyty "Fever".
Białe wdzianko z teledysku "Can't get you out of my head" mocno pobudzało moją wyobraźnię, ale to muzyka i sceny z "In your eyes" pojawiły się w erotycznym śnie, zakończonym morning wood'em z finalną zmazą.
Wstyd się przyznać, ale na początku jej kariery nie odróżniałem Kylie od Kim Wilde, tak jak George'a Michaela od Michael'a Jacksona, bo w sumie ci wszyscy wykonawcy są w worku z napisem POP, czyli muzyka ładna, zgrabna, rytmiczna i przyjemna, bez głębszych treści, co nie znaczy, że takich nie lubię, skoro na polskim poletku w moim rankingu rządzi Kasia Nosowska
Po obejrzeniu w internetach koncertu promującego płytę "Aphrodite", zamarzyłem że chciałbym przed śmiercią zobaczyć Kylie na żywo. Wystąpiła w Polsce w 2014 roku, tylko ani nie było mnie wtedy stać, ani nie potrafiłem przełamać swojego lęku przed tłumami.
Artystka nagrywała kolejne płyty, raz lepsze, czasem gorsze, a youtube'owy algorytm większość jej piosenek proponuje jako ulubione, choć nie subskrybuję jej kanału.
Na początku czerwca gruchnęła niespodziewana wiadomość, że na zbliżającym się Open'er w Gdyni wystąpi ONA!
Wspomniana obawa odnośnie zgromadzeń ludzkich, skutecznie blokowała mnie przed tego rodzaju festiwalami, ale jak z większością własnych kompleksów, blokad i lęków, postanowiłem z tą również w końcu zawalczyć, zaczynając chodzić na koncerty, począwszy od tych bardziej kameralnych, ale zawsze stojąc gdzieś z boku lub na tyłach, mając upatrzone wszystkie możliwości szybkiego spierdolenia.
Przyjechałem na event dość wcześnie, żeby na spokojnie zobaczyć atrakcje oferowane w tej wygórowanej dla pielęgniarza cenie.
Pięć scen z różną muzyką, morze foodtracków z żarciem i alkoholem drogim jak za zboże, strefa modowa z pokazami na żywo,
teatry na które nie poszedłem, bo jednak byłem za późno, muzeum z wystawą Daniela Rycharskiego, itd.
Jakieś siedem godzin spędziłem na łażeniu po tym rozległym terenie, mijając pijaną młodzież i zblazowaną hipsteriadę oraz oderwaną od rzeczywistości influencerkę.
Kompletnie nie moja bajka, klimatu nie poczułem, nie mój target. Dziękuję, raczej nie powtórzę, chyba że...
Dopiero o 22:00 na dłużej zasłuchałem się w występ The Smashing Pumpkins, po których chwilę po północy na scenę wyszła Bogini Popu.
W myśl powiedzenia RAZ KOZIE ŚMIERĆ, wbiłem się prawie pod samą scenę.
Pokoncertowe confetti
Zdarłem gardło, nóg nie czuję, mózg rozjebany, mogę umierać!
Fanty znalezione po występie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz