wtorek, 5 maja 2020

Władca ABSOLUTU

Zabiłem człowieka!
Nie był to jednorazowy wypadek przy pracy.
W przypadku terminalnej choroby, gdy kilkuosobowa komisja, w procesie wielu skomplikowanych procedur stwierdza śmierć mózgu, choć serce bije, jelita ciągle się ruszają, nerki filtrują krew, a hormony buzują jak gdyby nigdy nic, zapada decyzja o przerwaniu uporczywej terapii, co skutkuje odłączeniem ciała od maszynerii podtrzymującej funkcjonowanie wspomnianych narządów, w efekcie ŚMIERĆ OSTATECZNĄ.
Procedura ta nigdy nie jest łatwa. Część rodzin nie chce pogodzić się z informacją, że w tym ciele ducha już nie ma, więc histeryzują że zabijamy ich dziecko. Niektórzy rodzice nie chcą wierzyć, że ich potomek sam się poddał i przestał walczyć. Są też tacy, którzy w ciszy godzą się z nieuniknionym, a zdarzają się przypadki, same sugerujące że to już koniec. Obojętnie czy ci ludzie złorzeczą lub dziękują za wszystko, za każdym razem jest tak samo trudno. Szczególnie w chwili, gdy wbrew wszystkim możliwym przesłankom, dającym jasny sygnał do wszczęcia PROCEDURY, nikt nie kwapi się żeby ją rozpocząć. Mózg gnije powoli, wydzielając słodką, mdlącą woń, wychodzi po kawałku przez szpary rany pooperacyjnej. Z każdym dniem zapach zmienia się w smród, a niezagojoną raną zaczyna wyciekać beżowo-brunatny budyń, więc bierzesz ssak, wkładasz do głowy końcówkę drenu, odsysasz co się da, a resztę wyjmujesz dłonią i wyrzucasz do kubła na śmieci. W miejsce tej brei pakujesz gazę, żeby wchłaniała pozostałości, a skóra nie zapadała się nienaturalnie. Ciało nadal funkcjonuje, przyprawiając żyjących o mdłości i wabiąc muchę do odwiedzin ciemnych zakamarków tego CUDU. Myślisz sobie BASTA! Zanim ruszy biurokratyczna maszyna prowokujesz szybki FINAŁ, żyjąc dalej z tym brzemieniem.
Czas pandemii sprzyja myśleniu o absolucie. 
Akurat to o czym teraz mam zamiar napisać, przemyślałem i przepracowałem już lata temu i jakoś specjalnie od tego czasu moja filozofia się nie zmieniła.
Moja była oddziałowa, którą bardzo szanuję i lubię, choć przyjaciółką nazwać nie mogę, bo aż tak blisko nie jesteśmy, zmaga się obecnie z nowotworem. Opublikowała dzisiaj "łańcuszek", który ma skłonić tych czytujących długaśne wpisy, a nie przewijających bezmyślnie wall'a, do pochylenia się nad problemem ludzi chorych na "raka", odchodzących obecnie w jeszcze większym osamotnieniu i zobojętnieniu. Wszystkiemu winna powierzchowna ludzka natura, która każe nam rzucać frazesy w stylu "Coś Ci tu?", niż faktycznej pomocy, a w czasie koronawirusa problem ten kompletnie zszedł na dalszy plan. 
Zamiast przeczytać, przewinąć i zapomnieć, wbrew sobie postanowiłem jednak wziąć udział w tym "łańcuszku", co wywołało pozytywne zaskoczenie, bo wbrew temu co sobie pomyślałem, moi znajomi faktycznie czytają to co piszę, nawet w sytuacji kiedy tekst nie jest mój.
Wracając do sedna, w wywiadzie dla WeMen pojawił się wątek śmierci, co nawet poskutkowało "nobilitacją" fragmentu tej wypowiedzi w internetowej księdze cytatów. Oczywiście cały mój wywód został odpowiednio skrojony, żeby nie było zbędnego wodolejstwa. Chodziło o to, że już jako dwudziestoparolatek oswoiłem się z własną śmiercią. Założyłem, że dożyję chrystusowych 33 lat i kipnę w glorii oraz chwale. Do tego czasu powyciskam sobie życie jak cytrynę, a jeśli się zdarzy pożyć ponad to, należy jeszcze bardziej z tego korzystać.
Wilk syty i owca cała.
W mojej rodzinie raczej nie ma problemów nowotworowych. Po mieczu mam perspektywę wylewu, po kądzieli zawału, choć pilnie pracuję nad czerniakiem, corocznie przypiekając się do granic możliwości skóry i bólu. Ewentualnie jakaś marskość wątroby się przypałęta, od nadmiaru alkoholowych uniesień. Wiem, że gadać każdy może, co mu ślina na język przyniesie, a gdy teoria zderza się rzeczywistością, zdanie ulega zmianie. W kwestii umierania jestem zwolennikiem determinizmu, zatem w perspektywie nadejścia Kostuchy, nie ma sensu miotanie się, walka, ucieczka, tylko trzeba się poddać bez nadmiernej egzaltacji. W praktyce własnego nowotworu, prawdopodobnie rzuciłbym ręcznik zaraz w pierwszej rundzie. Grunt żeby nie cierpieć. Żeby nie martwić najbliższych, ukrywałbym faktyczny stan zdrowia najdłużej jak to możliwe. Być może na taką filozofię wpływ ma moja praca, gdzie codziennie stykam się z tym tematem, a wygrana bitwa jest zaledwie jedną z wielu w trwającej do śmierci wojnie.
Nie jestem wojownikiem!
Większość ludzi walczy do samego końca i idąc tropem przyrodniczym, to jest zupełnie naturalne, tylko że nieodłącznym elementem NATURY jest ŚMIERĆ, która daje kolejne BYTY. Wierzenia Indian są bliskie natury, gdzie martwe ciało łączy się z Ziemią, a duch łączy się w globalną jaźń MANITU.
Jestem zwolennikiem eutanazji. Człowiek ma prawo decydować sam za siebie. Tak jak ma prawo walczyć do ostatnich sił i środków, tak ma prawo do poddania na każdym etapie tej walki, skoro prędzej czy później śmierć będzie nieunikniona.
Jedną z najpiękniejszych książek, która oswaja temat umierania jest picturebook "Gęś, śmierć i tulipan". Polecam absolutnie każdemu, choć polskie wydanie jest "białym krukiem". Wspaniale spersonifikowana została Śmierć w komiksowej serii "Sandman", doczekując się też własnego spinofu.
Czemu o tym piszę? Ponieważ uważam, że umieranie jako element życia, powinno być oswajane, a nie demonizowane.
Wpis ilustrują zdjęcia autorstwa Angeliki Bykowskiej, korę, mech, grzyby oraz inne paprochy doklejała Hanna Piotrowska, podmalowując całość na trupa.

2 komentarze:

  1. Dawid, ciekawie piszesz i też doceniam, że poruszasz temat, który nie jest ani łatwy ani piękny ani też lubiany w naszej kulturze. I faktycznie bywa demonizowany, chociaż nie rozumiem czemu.. proces śmierci jest tak samo naturalny jak proces narodzin. Z tym, że moim zdaniem nie ma jak "oswoić" śmierci. Jak to zrobić skoro śmierć zdarza nam się raz i jest wtedy już ostateczna? Możemy się pogodzić ze stratą, z przemijaniem, z prawdą, że kiedyś nas po prostu już nie będzie tutaj, w tym ciele, ze wszystkimi wspomnieniami i całą naszą świadomością. Nie można zrozumieć śmierci nie doświadczając jej. Tak samo jak nie można zrozumieć alchemii życia, nie doświadczając jej w sobie/nie rodząc nowego życia. Tak to widzę... piękne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonale to napisałaś. Gdybyśmy byli świadomi w momencie narodzin, prawdopodobnie balibyśmy się tego etapu tak jak śmierci.

      Usuń