Nicholas Javed napisał do mnie parę lat temu, z propozycją sesji w stylu epickich, hollywodzkich kadrów. Jak się wreszcie spotkaliśmy, akurat posiadałem jeden z bardziej efektownych wizerunków w karierze, który zawdzięczałem dzięki mojej zdolnej kuzynce Marcie.
Na głowie piękny, czerwony irokez z miniwarkoczyków oraz takie same plecionki na twarzy w kolorze naturalnym, nasuwały z jednej strony ewidentne skojarzenia z ówczesnym obiektem kobiecych westchnień Ragnarem Lothbrokiem, ze świętującego wówczas tryumfy oglądalności serialu "Wikingowie", a z drugiej przypominałem demonicznego Davy'ego Johnsa z "Piratów z Karaibów.
Sesja odbyła się w majowe, pochmurne, wietrzne popołudnie, na lewym (praskim) brzegu Wisły.
Za stylówkę robił jeden z moich ulubionych swetrów.
Razem z Nico przyjechała rudowłosa piękność Jula Krajewska, aby wcielić się w rolę mojej partnerki. Jak wspomniałem wiał przenikliwy, chłodny wiatr, a momentami padał drobny deszczyk. Nicholas był zachwycony, nam niekoniecznie było miło. Jula drżała w moich objęciach, trochę z zimna, trochę ze strachu, bo jak mi się później przyznała, była ciut przerażona moim wyglądem.
Kolejny raz spotkaliśmy się na plenerze w Michałowicach.
Tym razem inspiracją do sesji był film "Braveheart".
Dla odmiany miałem wtedy doplecione warkoczyki w kolorze blond.
Bitewną charakteryzację stworzyła Monika Stradomska, z którą uwielbiam współpracować, a parę lat później wymalowała na moim ciele masę tatuaży.
Tym razem do stylizacji posłużyły... dwa koce.
Ostatni raz spotkaliśmy się znowu w Warszawie, by w Parku Skaryszewskim zrobić jeden z moich ulubionych Ofelionów.
W planach mieliśmy kolejne sesje.
Miesiąc później zmarł nagle...


















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz