niedziela, 5 października 2025

Epicki łódzki melanż, czyli komiksowa przygoda Ofeliona

Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, która eMeFKa była moją pierwszą, ale skoro siedzę w Komiksowie od 25 lat, to na bank od ponad dwóch dekad regularnie na ten festiwal jeździłem. Zależy na jakim etapie życiowym byłem, zatrzymywałem się wtedy u znajomych, albo w hotelu, albo przybywałem na jeden dzień. Event zwyczajowo odbywa się na przełomie września i października, ale tym razem po raz pierwszy niestety nie mogłem tam pojechać i z obłędem w oczach, kompulsywnie zdobywać obrazkowe artefakty.

W 2017 roku szukając wśród fotograficznych znajomych noclegu (w Łodzi mieszka ich dość sporo), napotkałem spore komplikacje, bo tego akurat nie było, inny nie mógł, a ktoś tam olał temat. Wreszcie z pewną taką nieśmiałością uderzyłem do Rafała Błocha, którego poznałem na moim pierwszym plenerze w Mielniku. Obawy wiązały się z tym, że spotkania z nim, dość często kończą się szalonymi "przygodami". Żeby wspólny czas nam minął miło, przyjemnie oraz twórczo, zaproponowałem ofelionowy koncept skrojony specjalnie pod wrażliwość oraz ekspresję Rafała, co ten łyknął jak pelikan kapibarę.

Pomysł polegał na tym, żeby zrobić reportaż opowiadający o tym, jak po długim czasie spotykają się starzy kumple i podczas domowej libacji wspominają minione czasy. Alkohol leje się strumieniem, stół zastawiony zagrychą, tańce, hulanki, swawola, w międzyczasie nocne wyjście po kolejne trunki.

Ostatecznie gość nie wytrzymuje tempa, zanieczyszcza siebie oraz mieszkanie, a gospodarz traci do niego cierpliwość i wyrzuca nieszczęśnika z domu, ten snuje się po mieście, trafia w parku na fontannę, gdzie chce się odświeżyć, niestety niefortunnie do niej wpada i ginie. Kurtyna!!!

W sobotni, październikowy wieczór, przybywam do niego, obładowany siatami komiksowymi jak ruska baba na Stadionie Dziesięciolecia, kitrając pod pazuchą markowy alkohol i rozpoczynamy fotobalangę. 

Wszystko idzie zgodnie ze scenariuszem, jedna flaszka, druga flaszka, wypad do Żabki, etap schyłkowy, stylizacja ostatecznego kostiumu wyjściowego (siateczkowa żonobijka utytłana przeżutą sałatką, wielkie, białe gacie "obsikane" herbatą i kultowe, błochowe, różowe crocksy). 

Póki jeszcze jesteśmy w miarę trzeźwi, wychodzimy na miasto dokończyć historię. 

Dochodzimy do ruchliwej ulicy, z oddali nadjeżdża policja i panowie milicjanci zaczynają nas legitymować.

Będąc do tej pory grzecznym, spokojnym obywatelem kraju nad Wisłą, nie miałem nigdy przyjemności rozmów z mundurowymi, więc ze stresu popełniłem kardynalny błąd. Podałem fałszywe dane, zmyśliłem imię, nazwisko i pesel. TAK! WIEM!!! ZJEBAŁEM PO CAŁOŚCI!!! Psy się wkurwiły, zrobiło się nieprzyjemnie, nie pozostało mi nic innego jak w zaparte iść dalej w tą narrację, grając przy okazji totalnie najebanego. Rafał zorientowawszy się, że "coś" poszło nie tak, zrobił najlepszą możliwą rzecz w tym momencie i wyparł się mnie niczym Piotr Jezusa. "Ja tego Pana nie znam. Spotkaliśmy się przed chwilą."... i na bezczela robi dalej zdjęcia. 

- Proszę nie robić zdjęć!!!

- Ja tego Pana nie znam!!!

Zostałem zabrany do "suki", gdzie odbyło się bardziej kontaktowe przesłuchanie, ale tak żeby nie było śladów i ostatecznie zostałem zawieziony do Izby Wytrzeźwień. Tam nastąpiła drobna przepychanka, gdyż według badania wydychanego alkoholu byłem zbyt... trzeźwy aby skorzystać z tego luksusowego noclegu. Bycie profesorem Uniwersytetu Kiciarstwa zobowiązuje! Policja chciała mnie się pozbyć, Izba nie chciała przyjąć, a ja grałem życiową rolę pijaczyny. Ostatecznie po wieczornej, lodowatej toalecie, zostałem zakwaterowany w przytulnej izolatce. 

Skoro świt ziszcza się mój scenariusz. W "obrzyganym" podkoszulku, "zaszczanych" gaciach, stylowych laczkach i granatowym szlafroku ofiarowanym przez "nieznajomego" fotografa, zaczynam skoro świt snuć się po nieznanym mieście, w piździernikowej, zgniłej aurze. Bez dokumentów, bez pieniędzy, bez adresu kumpla, bo zapomniałem. Wreszcie olśniło mnie na jaki przystanek tramwajowy jechałem do Rafiego, więc próbuję dowiedzieć się jak na niego trafić, a zaczepiani ludzie omijają mnie szerokim łukiem. Ostatecznie przemiła pani nie dość, że objaśniła mi drogę, to jeszcze dała pieniądze na tramwaj. Szczęśliwie trafiam pod właściwy blok i koleją godzinę spędzam pod klatką schodową, bo typ nie ma domofonu, więc czyham aż ktoś skorzysta z drzwi wejściowych.


W mieszkaniu jest Surdejka, która przyjechała ciemną nocą z Radomia, gdy dowiedziała się o naszej imprezce, ale siłą rzeczy rozminęliśmy się. Po śniadaniu wsiadamy w auto i jedziemy dokończyć przerwaną sesję, bo szkoda zrobionego już materiału. Przy okazji idziemy na wystawę Papcia Chmiela, gdzie spontanicznie strzelamy szybkie foty, a dodatkowo przed EC1 robimy jeszcze jedną (pojebaną) sesję z radiowozem w tle.

Puenta 1. Gdy zorientowałem się jak bardzo spierdoliłem i szedłem w zaparte ze zmyślonymi personaliami, zrobiłem organom ścigania oraz penitencjarnym małego psikusa, ponieważ przedstawiłem się jako... Michał Wiśniewski. Choć popełniłem przestępstwo i dostałem solidny rachunek za nocleg, nie poniosłem żadnych konsekwencji finansowo-prawnych, wchodząc głęboko w rolę. Skończyło się jedynie na strachu, upokorzeniu i "niewidocznym" naruszeniu nietykalności cielesnej.

Puenta 2. Rafał chcąc jakoś zakończyć czynności dochodzeniowe, w pewnym momencie wypalił - "Sikać mi się chce!!!", a że służbiści nie pozwolili mu oddalić się za potrzebą, więc oddał mocz przy nich, co skutkowało popełnieniem przestępstwa z art. 226 Kodeksu karnego. Policjanci mieli za świadka jedynie pijanego, fałszywego Michała W., zatem na kilka długich lat profilaktycznie przestaliśmy być z Rafałem znajomymi w socialmediach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz