niedziela, 29 grudnia 2024

Freedom

Podsumowanie nie jest dostępne. Kliknij tutaj, by wyświetlić tego posta.

wtorek, 17 grudnia 2024

Kapitan Rohan

Tradycji stało się zadość i przed świętami do kin trafił film ze świata Śródziemia, w którym cofamy się o jakieś 200 lat względem głównej opowieści o walce z Sauronem. Opowieść, której narratorką jest znana z trylogii Eowina, dzieje się na ziemiach Rohanu, a główną bohaterką jest dzielna księżniczka Hera. Nie dość, że piękna, to jeszcze silna, zwinna, sprytna i mądra, tylko co z tego skoro brak jej digidonga między nogami, więc większość mężczyzn bardziej lub mniej grzecznie ją olewa, na czele z charyzmatycznym tatulą. Świetnie jeździ konno, walczy na miecze oraz posługuje się tarczą, niczym Kapitan Ameryka. Intryga jest prosta, kolega z dzieciństwa zabiega o jej rękę, dostaje czarną polewkę i mamy tytułową wojnę, trup ściele się gęsto jak w dramatach Szekspira, w rytm znanych motywów muzycznych oraz miejscach już nam znanych, jednakże podane jest to w konwencji anime. Jak dla mnie spoko, choć nie do końca wykorzystany potencjał medium, gdzie można było popłynąć z fantazją i rozmachem, bez gargantuicznych kosztów, ani sama animacja nie zachwyca na tle arcydzieł gatunku. Chyba do znudzenia będę narzekał na długość filmów i brak odwagi w montażowych cięciach. Mimo pewnych mankamentów bawiłem się świetnie.

Tymczasem komiksowo zakończyłem czytać rewelacyjny run Kapitana Ameryki, napisany przez Eda Brubakera, który twierdzi w wywiadach, że to jego ulubiony bohater ze stajni Marvela. Tą chemię ewidentnie czuć podczas lektury, więc autor swojego oblubieńca dość szybko zabija (to się chyba nazywa toksyczna miłość), co odbiło się szerokim echem nawet w polskich masmediach. Luzik!!! Na początku tej opowieści wygrzebuje z grobu, jego kumpla z czasów 2 wojny światowej - Bucky'ego, który tkwił w nim od dziesięcioleci, a jego śmierć była taką samą traumą dla Steve'a, jak wujka Bena dla Spider-mena i tenże kolega przejmuje po nim schedę i tarczę. Trochę pospojlerowałem. W wydaniach zeszytowych mogły te wydarzenia nieźle szokować, ale od czego są wydania zbiorcze, które już w tytułach niczego nie ukrywają, także bez obaw... 

Rogers wrócił z zaświatów. Scenarzysta pisał te przygody przez prawie 10 lat!!! Do momentu zmartwychwstania czyta się to świetnie, jako krwisty kryminał połączony z thrillerem polityczny. Mam wrażenie, że Ed miał bardzo dużą swobodę i kredyt zaufania ze strony redakcji. Rysunkowo również jest rewelacyjnie. Później historia trochę siada jest już bardziej fragmentaryczna i mniej przemyślana jako całość, pisana na zasadzie od zadania do zadania, a rysownicy częściej zmieniają się w tych przygodach, choć nadal jest to porządny średniak superhero. Suplementem do całości jest jeszcze tom Zimowy Żołnierz, w którym czuć klimat początkowej opowieści o Kapitanie, choć sama historia faktycznie dzieje się po tych 9 tomach, w których zaczęto wątki do dziejących się tutaj wydarzeń. Podsumowując jest to jeden z najlepszych marvelowskich seriali.

poniedziałek, 9 grudnia 2024

Obrazkowe ćwierćwiecze, czyli niech żyje komiks!!!

Berenika Kołomycka kończy malować reklamę Strefy Niezalu

Pod koniec listopada odbył się w Państwowym Muzeum Etnograficznym mikrofestiwalik komiksowy "NŻK!". Zamierzenie lub nie, wyszedł on bardzo nostalgicznie, bo z okazji 20-lecia pierwszego wydania, wznowiony został album "Achtung Zelig!", w wersji kolorowej oraz kolekcjonerskiej B&W, w powiększonym formacie. 

Krzysztof Gawronkiewicz opowiada o swoim komiksie

Z kolei na cześć jednego z mistrzów polskiego komiksu, czyli Tadzia B., ukazały się "Najlepsze kawałki z Baranowskiego". 

Sam Mistrz dosiadł się spontanicznie, a mi kolana zmiękły jak dzierlatce

Wisienką na torcie było natomiast spotkanie z Produkt Crew, którzy reaktywowali się aby wysmażyć 24 numer tego zacnego periodyku i wtedy zdałem sobie sprawę, że jesteśmy rówieśnikami! 

Od lewej: Karol Kalinowski, Marek Lachowicz, Łukasz Chmielewski, Michał Śledziński, Piotr Mirski, Marcin Łuczak, Rafał Skarżycki, Tomasz Leśniak, Olaf Ciszak, Krzysztof Mirowski, Jan Sławiński

Znaczy z rednaczem Michałem Śledzińskim, pochodzącym notabene z Bydgoszczy, prawie ten sam rocznik, bo gówniakowi jednak rok i parę miesięcy brakuje do mnie. Natomiast z magazynem komiksowym "Produkt", równocześnie wkroczyliśmy do polskiego getta historyjek obrazkowych, zatem stuknęło nam ćwierćwiecze. W związku z tym postanowiłem również podzielić się swoją przygodą na tym poletku.

...

...

...

JPRDL!!!

Przez dwa bite dni przywoływałem wspomnienia, gdzie zdołałem nagryzdać trzy jebitne akapity o moich początkach w tej dziedzinie sztuki. Autentycznie musiałem tego bloga mocno pogrzebać w pamięci, skoro w przypływie olśnienia cofnąłem się w przeszłość, odkrywając że taką rzecz poczyniłem na początku jego pisania, w minicyklu  Komiksowa Dekada, robiąc to wtedy z większym polotem oraz dokładnością, ale zeznania się ze sobą zgadzają, chociaż wtedy celowo przekłamałem jeden istotny fakt, bo prawdziwą przygodę z kolorowymi zeszytami zacząłem w 1999 roku, ale żeby jakoś rocznicowo to wyglądało, początkowy rok skumulowałem w dwa. Pytanie czy niepamięć wsteczna odnośnie minionej dekady, wynika z nabytej w międzyczasie choroby psychicznej czy może są to objawy początkowej demencji starczej? Zatem komiksowe treści pojawiały się tutaj odpowiednio otagowane  dość regularnie, w postaci relacji z festiwali, recenzji komiksów, krótkich wspominek czy bardziej krytycznych postów. Cykl Tęczowy KomiX BOX pamiętam doskonale, bo jestem z niego bardzo dumny i aż się prosi o jakiś jubileuszowy aneks.

Zatem mając początkowe wspominki z bani oraz porządną bazę startową, mogę skupić się na ostatnich piętnastu latach raczej biernego (o)bycia w komiksowie. Wtedy pisałem, że jestem uczniakiem obrazkowej podstawówki, to teraz już chyba spokojnie mogę podchodzić do matury w tym zakresie. Puenta tamtych wpisów była raczej pesymistyczna, bo ryneczek wpadł w regres, ale parę lat później spektakularnie wskoczył na falę wznoszącą i mamy już wieloletnią hossę, choć malkontenci pewnie się ze mną nie zgodzą, bo co z tego że emitowana jest olbrzymia ilość woluminów, skoro nakłady dalej podobne. Wydawcy zagospodarowali różne nisze, przez co wybór gatunkowy również jest bogaty. 

Hegemonię nadal dzierży Egmont Polska, publikując przez te lata baaardzo dużo różnorodnych komiksików, a wspominany niedosyt Batmana to echa przeszłości i aktualnie strach lodówkę otworzyć, żeby z niej Uszaty nie wyskoczył. 

Parę lat temu wydawnictwo zaczęło mocno gospodarować dziecięcą łączkę, co się bardzo chwali, bo dzięki temu kolejne pokolenie Polaków, będzie lepiej ukształtowane w tym kierunku. Z tego działu wybieram jedynie pojedyncze perełki, a większość znam jedynie z samplera. Rok temu niespodziewanie ze stanowiska redaktora naczelnego zrezygnował Tomek Kołodziejczak, a zastąpiła go nikomu nieznana Martyna Chrzanowska. O ile on jest typowym geekiem znającym temat od podszewki, to póki co ona (przynajmniej na oficjalnych spotkaniach) jawi się jako człowiek od tabelek w excelu. Czas pokaże jak ta zmiana wpłynie bądź co bądź na cały rynek, bo nie ma co udawać, że Egmont w dużej mierze go kształtuje. 

Moi ulubieńcy z tamtych lat ciągle funkcjonują na rynku, utrzymując wysoki poziom publikacji. Mowa oczywiście o Kulturze Gniewu, która również utworzyła dziecięcy imprint "Krókie Gatki" oraz Timofie nadal nie bojącym się sięgać po jakieś niszowe twory. Notabene wspominany kiedyś przeze mnie "From hell" w niechlubnej wersji ekskluzywnej, stał się środowiskowym memem. Dzielnie sekunduje im Centrala, dość często publikująca rzeczy od naszego południowego sąsiada. Ongrys z polskimi klasykami, finiszuje z wydawaniem Kapitana Żbika, ale też wystartował z rewelacyjnym "Wydziałem 7", który ostatnio się od niego uniezależnił. Hanami bez przerwy publikuje niebanalne mangi. Niestety Taurus dał byczego ciała, rozgrzebując masę różnych serii, a potem ich nie kończąc. Ich flagowe "Żywe trupy" są tego najsmutniejszym przykładem i w sumie samo wydawnictwo mogłoby się aktualnie tak nazywać, bo od dłuższego czasu milczy. Choć trzeba oddać sprawiedliwość właścicielom, którzy również prowadzą świetny sklep komiksowy, o którym parę lat temu powstał rewelacyjny film dokumentalny "W Centrum Komiksu", ładnie opowiadający też o całym środowisku komiksiarzy.

Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o takich wydawnictwach jak Kurc, Studio Lain, Lost in time, Non Stop Comics, Scream, które dzielnie orają swoje nisze. Moim aktualnym faworytem powoli staje się Mandioca, orbitująca głównie w rejonie kultury iberoamerykańskiej, choć ich pierwsze albumy nie zachwycały. Intersującą ciekawostką jest również oficyna Tore, eksplorująca bogaty rynek włoskiej pulpy. Niestety dość szybko żagle zwinął queerowy Abiekt (późniejsze Wydawnictwo Komiksowe), ale tutaj parę lat temu wskoczył Jaguar, z bestsellerowym (średniackim moim zdaniem) "Heartstopperem".

A co tam Panie w imprezach komiksowych? Wiodący już wtedy prym Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier rozrósł się gigantycznie, ale niestety za wielkością nie poszła jakość. Już 15 lat temu wspominałem, że ten event zaczyna mnie męczyć, to teraz stał się przykrym obowiązkiem, bo przecież TRZEBA TAM BYĆ! Dyrektor Mamut już mógłby pójść na zasłużoną emeryturę, bo mam wrażenie (zresztą chyba nie tylko ja), że festiwal toczy się tylko prawem śnieżnej kuli, a świeżości tam tyle co w syberyjskiej zmarzlinie. OK!!! Żeby oddać Łodzi sprawiedliwość, w końcu na polskiej mapie zaistniało nowoczesne Centrum Komiksu i Narracji Interaktywnej, które oprócz wystawy stałej, prezentuje też różne wystawy czasowe. Ładnie zaś ewoluowała raczkująca wtedy Komiksowa Warszawa, podczepiając się z czasem pod Międzynarodowe Targi Książki. Jest to jednocześnie duży plus, bo dzięki temu z komiksem może zetknąć się dużo randomów, ale też minus, gdyż ginie gdzieś to w natłoku atrakcji. Trochę na ten temat wyiszczałem się w tym wpisie. Dlatego utwierdzam się w przekonaniu, że najlepiej mi na niszowych festiwalach. Do niedawna ulubionym był organizowany przez Łukasza Kowalczuka Rumia Comic Con, ale niestety rok temu zaliczył zgon. Po piętach deptały mu Złote Kurczaki i w sumie często wahałem się (w zależności od edycji), który jest bardziej zajebisty. FILu robi tam kawał porządnej roboty u podstaw. DOSŁOWNIE, bo impreza skupia się na niezalu, który przez te lata niezwykle się rozwinął, a wydawnictwa wydawane własnym sumptem, niczym nie odbiegają od profesjonalnych edytorów, a różnią się chyba jedynie nakładami. Ligatura ewoluowała w Poznański Festiwal Sztuki Komiksowej, który również jest bardzo przyjemną inicjatywą. Niestety umarła Bydgoska Sobota z Komiksem i od tego czasu w mieście nad Brdą nie dzieje się kompletnie nic, choć tradycje mamy bogate.

Przez te wszystkie lata poodchodziło trochę polskich twórców. Z racji wieku nie ma już wśród nas Szarloty Pawel, Papcia Chmiela, Bogusia Polcha, Tadzia Raczkiewicza. Imiennik tego ostatniego, niejaki Baranowski, świadomie i odważnie (szacun i podziw) żegna się z karierą, fanami oraz życiem, ogłaszając na ostatnim MFK, że zmaga się ze śmiertelną chorobą, rezygnując z dalszego leczenia. Stąd m.in. wspomniany we wstępie wspominkowy album oraz przekrojowa, oszałamiająca wystawa w EC1. Z rysowaniem już (na szczęście) skończył nasz eksportowy numer 1 - Grzegorz Rosiński. Jego flagowa seria "Thorgal", którym zachwycałem się przed laty, mniej więcej w tamtym okresie zaczęła staczać się po równi pochyłej. Scenariusze stawały się coraz bardziej nijakie, aż w końcu van Hamme zrezygnował z dalszego pisania, rysunki z albumu na album robiły się niechlujne (choć nadal z mistrzowskim sznytem). Potem Mistrz poszedł w styl malarski i to faktycznie miało efekt WOW, ale z czasem również zaczęło szwankować. Pominę milczeniem kolejnych scenarzystów, męczących dzielnego wikinga z rodziną oraz czytających te wypociny fanów. Grześ ograniczył się do robienia okładek kolejnych tomów i wdzięcznego gwiazdorzenia na festiwalach. W mojej ocenie zejście ze sceny nastąpiło tak z pięć lat za późno, ale na szczęście nikt nie czyta tej okrutnej krytyki (hahaha).

Niestety "Młode Wilki" również się zestarzały i zaczęły opuszczać watahę. Parę lat temu Andrzej Janicki, który na privie bardzo namawiał mnie to fotograficznego wcielenia się w Punishera. Termos, czyli wrocławski towarzysz zabaw Fila - Bartosz Słomka. Kompletnie niedoceniony Adrian Madej, którego "Misję" pośmiertnie wznowiła kg. Gdzieś w UK zaginął Michał Lasota, przy lekturze jego "Ławki" wybuchałem salwami śmiechu. Filip Myszkowski... ten akurat żyje i ma się świetnie, tylko rzucił komiks i fika koziołki na desce.

Ale, ale..., przecież komiks jak wiele innych aspektów wszechświata, nie znosi próżni, więc pojawiło się też dużo nowych wyjadaczy, tako wśród twórców jak i wydawców. Chyba najbardziej cieszy pojawienie się kobiet w niesławnych salkach potu, a wraz z nimi trochę świeżego powietrza oraz inne spojrzenie na tworzenie komiksu, które kładzie większy nacisk na emocjonalność i... codzienność. Bardzo lubię to co zinowo wyczynia Ania Krztoń, bajecznie malowane akwarele od Bereniki Kołomyckiej, czy oniryczne podróże Anubisa w wykonaniu Joanny Karpowicz, a to tylko wierzchołek babskiej góry lodowej. Wśród nosicieli chromosomu Y, choć niekoniecznie już takich młodych, lubię rzeczy wychodzące spod ręki Piotrka Nowackiego, czy ziomka po biologicznym fachu - Tomka Samojlika, choć nie samym cartoonem człowiek żyje. Polacy z sukcesem wypłynęli również na szerokie wody światowego mainstream'u. Rysunkowo Kasia Nie, Piotr Kowalski (ten on bezsensownej inby z plecami kobyłki), Jakub Rebelka czy Szymon Kudrański. W zeszłym roku Bartosz Sztybor jako pierwszy Polak otrzymał Nagrodę Hugo, za scenariusz do notabene polskiego towaru eksportowego "Cyberpunk 2077". Do grona światowych superbohaterów z hukiem wkroczył nasz swojski Wiedźmin.

Tyle newsów z kraju i ze świata, a co się wydarzyło przez te lata u mnie. Piętnaście lat temu wzmiankowałem, że niewinne hobby przybiera znamiona nałogu, no więc teraz mogę z czystym sumieniem stwierdzić TO JEST NAŁÓG!!! Diagnozę postawiłem w momencie, gdy ostatnią kasę na koncie i w portfelu potrafiłem przepierdolić na komiksy, których jeszcze nie miałem w kolekcji, bo z jedzeniem to się jakoś przebieduje do wypłaty. Przez długi okres czasu powtarzałem, że owszem uzależnienie, ale niespecjalnie szkodliwe dla mnie oraz otoczenia. Z racji tego, że sumiennie kataloguję swoją kolekcję, to wiem że na przestrzeni dwudziestu lat, średnia cena za pojedynczy egzemplarz wrastała stabilnie o złotówkę co 5 lat, natomiast w wyniku pandemicznych zawirowań PODWOIŁA się, co było jednym z powodów samoograniczania w nałogu, bo portfel dostał zadyszki, a kolekcja urosła do gargantuicznych rozmiarów i na chwilę obecną podzielona jest na dwa mieszkania. To co zacząłem zbierać jeszcze w domu rodzinnym tam pozostało, uzupełniane o kolejne albumy, jeżeli seria nadal jest kontynuowana. Natomiast znaczna większość jest w bydgoskim mieszkaniu, zajmując już przestrzeń we wszystkich pokojach. To kolejny powód rozpoczęcia tej nierównej walki, gdyż fizycznie miejsca zaczyna brakować oraz rosną obawy, że w pewnym momencie podłoga nie wytrzyma i spierdolę się na głowy sąsiadów, powodując katastrofę budowlaną, ewentualnie tomiszcza ulegną samozapłonowi i spłonie blok cały lub skończę marnie jak Hanka pod stosem kartonów. Póki co odwyk idzie marnie, ale jednak małymi kroczkami do przodu, choć każdy świadomie niezakupiony komiks BOLI. Jakieś 7 lat temu podczas lektury dobrego serialu sensacyjnego "Skalp", doszedłem do wniosku, że trzeba zmienić technikę czytania długich serii. Dotychczas czytałem takowe na bieżąco, ale z racji polityki wydawniczej, odbywało się to z przerwami, przez co zapominałem sporo wątków i niuansów. Postanowiłem więc czekać cierpliwie (zazwyczaj jakieś parę lat) na zakończenie serii i wtedy łykać to jako całość. Przerw w czytaniu nie ma, bo przecież publikowanych jest sporo zamkniętych albumów. Na festiwalach przestałem namiętnie stać w kolejkach po rysografy, bo w pewnym okresie robiłem TYLKO to oraz kompulsywne zakupy, które przeniosłem do sieci, gdyż z eventów wracałem obładowany jak ruska baba z targu. Nadal chorobliwie unikam festiwalowych beforów (introwertyzm ewidentnie się pogłębia), choć przez to tracę możliwość bliższego poznania komiksowa. Dla bywalców to prawdopodobnie żaden news, natomiast dla mnie odkryciem tego roku był fakt, że ten melon jest tym melonem! I takie odkrywanie informacji (dla niektórych oczywistych) jest MEGA!!! Jednak po tylu latach przemykania, ludzie zaczynają mnie kojarzyć, choć ja część z nich znam od 25 lat.

To może jeszcze odrobina wróżenia z fusów. Od lat już się straszy o zmierzchu literatury, szczególnie tej wydawanej na nieekologicznym papierze, a mimo wszystko dalej powstają te cudownie pachnące tony tomów, a podziwianie komiksów na ekranach nadal słabo funkcjonuje (przynajmniej w Polsce). Największym koszmarem na nadchodzące lata będzie póki co raczkujące ajaj. Osobiście wypatruję jak kania dżdżu regresu rynkowego. Znaczy to, że rynek obficie owocuje jest zajebiste, ale jak jebnie to nie będę musiał się ograniczać w nałogu.

Zacząłem komiksową przygodę razem z Produktem, tak jak ten przydługi wpis, więc skończę krótką recenzją jego ostatniego numeru. Chłopaki po gwałtownej śmierci periodyku, co jakiś czas odgrażali się, że już niebawem wracają ale na obiecankach się kończyło i dopiero za mordy wziął ich Marcin Łuczak. O dzięki Ci Panie!!! Chociaż...? Czy po tylu latach można jeszcze wejść do tej samej rzeki? Nazywa się tak samo, ukształtowanie terenu również to samo, nawet ryby i inne występujące tam żyjątka, choć starsze są te same, jednak woda zupełnie inna. Ewidentnie wszyscy rysownicy zaliczyli spory progres i nie dopadł ich jeszcze syndrom miszcza grzesia. Rysunkowo - PETARDA! 24 numer Produktu cierpi na coś, co było bolączką okresu Wielkiej Smuty, czyli olśniewające plansze, ze słabo napisanymi historiami, dlatego większość scenariuszy trzeszczy jako kontynuacje lubianych serii. Wtedy to była jazda po bandzie, teraz chodzenie przy poręczy. Autentycznie parę dni po lekturze nie potrafię sobie przypomnieć o czym były te historyjki, poza OS czy JJ. Świetnym pomysłem są... reklamy. Śledziu zacnie popłynął strumieniem świadomości w podpaskach. Publicystyka jest git, choć wieść gminna niesie, że tym razem felietoniści byli odpowiedzialni za tradycyjne igranie z dedlajnami. Edytorsko bez zarzutu. Czy warto? Dla fanów i komplecistów rzecz obowiązkowa. Nuworysze mimo walorów wizualnych, chyba nie do końca się odnajdą bez kontekstu poprzednich numerów, więc bardziej polecałbym im samodzielne wytwory produktowych tfurców.

Ament!!!

wtorek, 3 grudnia 2024

Des Teufels Bad

Wczoraj po pracy wybrałem się dla beki do kina na niemiecki horror, choć zbytnio za tym gatunkiem filmowym nie przepadam, bo to samo z siebie zabrzmiało równie kuriozalnie jak polskie SF. Do tego zachęcająco brzmiał polski tytuł "Kąpiel diabła", gdzie robiąc hurtowo utopce i mając jeden z wielu pseudonimów, nawiązujących do podziemnego władcy - hades, zastanawiałem się jak ta tytułowa czynność zostanie przedstawiona na wielkim ekranie. Zaczyna się równie ciekawie, bo od wykonania w wodospadzie niemowlęcej wersji ofelii, a potem robi się jeszcze dziwniej i dziwniej. Nie będę pisał własnej recenzji tego dzieła, bo całkowicie zgadzam się z tą z Tygodnika Powszechnego i w sumie nie mam nic więcej do dodania. Wspomniana w tytule ablucja, okazała się niemieckim określeniem melancholii sprzed wieków. 

Miało być zabawnie, a wychodziłem z kina poobijany psychicznie jakby mi ktoś przez kilka godzin napierdalał cepem po głowie i jadąc po zmroku rowerem do domu, wróciło do mnie... miłe wspomnienie z okresu totalnego INLOVE, które zostało pogrzebane w mojej pamięci na lata. Potrafiłem zupełnie spontanicznie wsiąść w pociąg, by zapierdalać przez kraj cały pod dom ukochanej osoby i tam znowu czekać aż wróci ona z pracy, gdzie na czacie ściemniałem, że robię jakieś prozaiczne czynności u siebie, po czym wpadałem do mieszkania z okrzykiem "Niespodzianka!!!". Akurat w tym kontekście oczy mi zaszły lekką mżawką.

Archiwalny polasek zrobiony do drugiego rocznego wyzwania ofelionowego, robiony wtedy w kontekście aborcyjnego Strajku Kobiet. Swoją drogą wypadałoby na dedykowanego bloga powrzucać zaległe Ofeliony, bo trochę ich jednak od ostatniego wpisu porobiłem.