wtorek, 27 lutego 2018

Who you are

Jesień 2015 roku zapadła mi w pamięć dość dobrze, a stało się tak z kilku powodów. Najważniejszym z nich było wystąpienie w teledysku grupy Yesternight, grającej rocka progresywnego.

Gdzieś na początku października zagadał do mnie Andrzej Kaczmarek, z pytaniem czy nie chciałbym zagrać w klipie. Żołądek podszedł mi do gardła, a serce prawie wyskoczyło z piersi, bo nigdy wcześniej nie brałem udziału w tego rodzaju produkcji. Owszem miałem dwa mało znaczące epizody w telewizyjnych reklamach, ale główna rola w kilkuminutowej etiudzie...?
Z mieszanką obaw i nadziei spotkałem się z nim oraz dwójką członków grupy (Kamil Kluczyński i Bartek Woźniak) żeby obgadać szczegóły. Singla którego mi puścili skwitowałem, że nie jest to muzyka jaką słucham na co dzień, ale doceniłem linię melodyczną. Andrzej miał już ułożony cały scenariusz, więc można było dokładnie zaplanować zdjęcia, które rozłożyliśmy na dwa dni. Mam nadzieję, że teledysk już obejrzany, bo teraz polecą spoilery opisujące smaczki i detale z planu.
Już na etapie planowania zaproponowałem jedną znaczącą zmianę, polegającą na fizycznej metamorfozie bohatera. Posiadałem wtedy długie, platynowe warkoczyki, które były przewidziane do ścięcia podczas sesji zdjęciowej, realizowanej na minimalistycznym plenerku w Wielkim Leźnie. Historia jest uwspółcześnioną wersją biblijnej opowieści o Samsonie i można ją obejrzeć tutaj.
Niedziela 25 października, kolejny powód dla którego ta jesień jest niezapomniana. To wtedy odbywały się wybory parlamentarne, w wyniku których do władzy doszedł mały, sfrustrowany człowieczek, a wszystko dzięki temu, że większość ludzi je olała. Do południa doskonale bawiliśmy się w fotografię, podczas której spektakularnie zmieniałem image, potem kilkugodzinny powrót do domu, żeby dosłownie w ostatniej chwili wpaść do lokalu wyborczego (panie w komisji były mocno zdziwione, że jeszcze ktokolwiek przyszedł), aby oddać jak się okazało, mało znaczący głos przeciw.
Wracając do teledysku, mając na uwadze przewidzianą zmianę wizerunkową, pierwszy dzień zdjęciowy odbył się 20 października. Tutaj znowu reszta ekipy musiała się dopasować do mojego grafiku pracy w szpitalu. Po skończonym dyżurze na oddziale, czyli po 19:00 pognałem do chłopaków, a następnie udaliśmy się w okolice mostu Królowej Jadwigi, gdzie nakręciliśmy większość nocnych scen. Bosy spacer po ulicy Dworcowej, skok z mostu tramwajowego, nerwowy marszobieg po nadrzecznej promenadzie przy Astorii, trójka mijanych wtedy przechodniów, to oczywiście chłopaki z zespołu i asystujący Krzysztof Jankowski.
Pierwszym znaczącym problemem okazał się brak deszczu. Potrzeba matką wynalazku, czyli woda z Brdy nabrana do konewki, którą z góry mostu polewał Krzysiek, natomiast mocno wychylony poza filar Kamil, asekurowany przez Bartka, nakręcił jedyne zdjęcia, bo Andrzej ma lęk wysokości, więc nadzorował całość z dołu.
Zmiana ciuchów na suche, podjeżdżamy jeszcze do schodów przy sądzie, gdzie kręcimy motyw dłoni na płocie oraz jedyną scenę, z której nie jestem zadowolony, czyli palenie papierosa, wyglądające jakby nastolatek próbował swojego pierwszego w życiu peta, co w sumie (nie licząc wieku) prawie jest zgodne z prawdą.
Szybka regeneracja na pobliskiej stacji paliw, czyli kawa, hot-dog, znowu wsiadamy w auto i jedziemy pod Bydgoszcz nagrywać sceny we wnętrzach oraz "taniec na linie" w wielkiej stodole. Szczególnie jestem zadowolony ze szklistych oczu wpatrujących się w migający ekran TV, byłem wtedy już bliski puszczenia łezki. Wielką linę, z którą mocowałem się całkowicie nagi, chłopaki wyłowili z Brdy, co było odczuwalne w sensie wagi oraz zapachu. Musiałem się tutaj ostro nagimnastykować, żeby ciałem oraz liną cenzurować penisa.
Generalnie zmęczenie, pora roku oraz dnia, mocno dawały się we znaki, zatem życie ratowała nam herbata oraz nalewka serwowane przez Kaśkę Kaczmarek, która z racji swojego doświadczenia modelingowego, pilnowała również planu oraz robiła backstagowe foty telefonem.
Pracę skończyliśmy coś koło godziny trzeciej nad ranem.
Tak jak pierwszy dzień zdjęciowy zrealizowany był dokładnie według założeń scenariusza, tak w drugiej części nastąpiło sporo zmian oraz nieplanowanych scen, wymuszonych moją zmianą wyglądu oraz kaprysami pogodowymi.
Umówiliśmy się 2 listopada, wczesnym rankiem po nocnym dyżurze w robocie. Plan zakładał wspaniały, słoneczny dzień, gdzie podczas uroczego wschodu słońca miałem radośnie wkraczać w wody jeziora. Rzeczywistość okazała się ponura, mglista oraz odrobinę dżdżysta. Najpierw pojechaliśmy na górki fordońskie, gdzie nakręciliśmy przechadzkę wśród wysokich traw, odbywającą się po kulminacyjnej scenie upadku. Mieliśmy nadzieję, że poranna mgła się podniesie i reszta dnia będzie już słoneczna, ewentualnie słońce będzie co jakiś czas wychylać zza chmur. Niestety nic takiego się nie stało, humory siadły, a wraz z nią inwencja twórcza.
Właściwie byliśmy już gotowi przenieść zdjęcia na jakiś inny, byleby bezchmurny dzień, gdy ktoś rzucił pomysłem z głupia frant - JEDŹMY NAD MORZE!!! - tam nawet jak jest chujowa pogoda, jest bardziej optymistycznie i malowniczo.
Tak też zrobiliśmy, na cel wyprawy wybraliśmy Gdynię Orłowo. Radosne kręcioły i przechadzki kręciliśmy w opuszczonym sanatorium, natomiast końcową scenę wchodzenia do wód zatoki powtarzaliśmy dwukrotnie. Raz została ona nagrana w perspektywie bocznej, co do finalnego filmu się nie załapało oraz drugi raz zza moich pleców. W sumie wchodziłem wtedy do wody trzy razy, bo ostatni był zarezerwowany na obowiązkowego Ofeliona, uwiecznionego w długiej ekspozycji.
Właściwie wszystko co chcieliśmy zrealizowaliśmy, podczas tego spontanicznego wyjazdu. Usatysfakcjonowani poszliśmy na rybę oraz opicie zdjęć, ale podczas konsumpcji stwierdziliśmy, że skoro już tutaj jesteśmy, to skoczymy dokręcić parę ujęć na sopockim molo. Dzięki temu powstała kilkusekundowa scena, z której jestem najbardziej zadowolony. W rzeczywistość jest to sześciominutowe ujęcie, podczas którego stoję nieruchomo na molo. Wartością dodaną jest fakt, że akurat podczas jej kręcenia zapaliły się latarnie. Pozwoliłem też bez konsultacji z Andrzejem. dodać coś od siebie, o czym przyznałem się mu dopiero po powrocie do Bydgoszczy. Mając jakąś tam wiedzę na temat animacji poklatkowej, od początkowego smutku malującego się na twarzy, przeszedłem do niewielkiego uśmiechu.
Na koniec zdradzę, że romantyczna scena z Izą Wasiniewską wśród trzcin, w scenariuszu była sceną z anonimową dziewczynką w czerwonych kaloszkach, beztrosko skaczącą wśród kałuż.
Z racji tego, że to produkcja niszowa, niskobudżetowa, wszystkie stylizacje moje.

Chłopaki z Yesternight długo po wypuszczeniu tego premierowego singla, wreszcie nagrali i wydali płytę, którą nawet od czasu do czasu zdarza mi się puścić w całości, bo jest pomyślana jako koncept album i nie taki jednak w gust nie trafiający, jak mi się podczas pierwszego zetknięcia z ich muzą zdawało.
Natomiast Andrzej, który jest też tatuatorem, zostawił na moim ciele malunek, który stał się znakiem rozpoznawczym.

piątek, 23 lutego 2018

12 cali

Dokument Wojciecha Gostomczyka "12 cali" to opowieść o grupie fascynatów, których łączy zamiłowanie do fotografii analogowej i wspólne dzielenie tej pasji podczas corocznych fotograficznych plenerów w Michałowicach.
Przyznam, że po premierze zajawki pod roboczym tytułem "Pasjonaci", byłem pełen obaw co do obiektywnego przedstawienia uczestników eventu.
Końcowy napis, w który zostali wkomponowani sami fotografowie, sugerował że to będzie film o nich, a cała reszta ludzi zaangażowanych w proces twórczy, stanowić będzie barwne tło. Jeżeli film miałby opowiadać o fotografach specjalizujących się w uwiecznianiu pejzaży, roślin, zwierząt i martwej natury, tytuł byłby jak najbardziej adekwatny. Moje obawy po części zostały rozwiane, bo choć na ekranie wypowiadali się głównie fotografowie, to bohaterami filmu faktycznie są wszyscy twórcy oraz kilkusetletni dom, w którym plener jest organizowany.
Z ponad czterogodzinnego nakręconego materiału, powstał niespełna półgodzinny obraz, oddający panujący tam klimat oraz atmosferę, który ogląda się z przyjemnością. Świetne, dynamiczne zdjęcia Marcina Szpaka, miła dla ucha muzyka, perfekcyjny montaż Remigiusza Zawadzkiego
Oglądałem z mieszanką nostalgii oraz uśmiechu na twarzy.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Marynarz z Michałowic

Gdzieś na początku 2015 roku napisał do mnie Piotr Pietryga z zapytaniem, czy przyjechałbym na organizowany przez niego plener fotograficzny w Michałowicach, którego kolejna edycja miała być w maju.
Muszę się przyznać, że wtedy byłem lekkim ignorantem w temacie fotografii artystycznej i średnio orientowałem się jaki zaszczyt mnie kopnął, gdyż plener ten uważany jest przez wielu za absolutny szczyt marzeń. Przejrzałem portfolia zaproszonych fotografów, kompletnie nie orientując się kto to, doceniłem kunszt artystyczny i w rozmowie z Piotrkiem wyraziłem swoją wątpliwość, że przecież oni robią piękne zdjęcia modelkom, więc nie bardzo rozumiem dlaczego dostałem zaproszenie. Z drugiej strony stwierdziłem, że przecież nawet jak nic nie będę tam robił, to przynajmniej pojadę czysto turystycznie i rekreacyjnie. Tak też się spakowałem, biorąc głównie ciuchy do pieszych wycieczek oraz książkę "Amerykańscy bogowie" Neila Gaimana do poczytania wieczorami.
Wsiadłem w pociąg, którym dotarłem do Piechowic i stamtąd ruszyłem na piechotę do miejsca docelowego, po drodze odkrywając poniemiecki cmentarz.
Po dotarciu na miejsce, zostawiłem ciuchy i poszedłem zwiedzać okolicę,
a także eksplorować kilkusetletni dom, który absolutnie oszałamia przy pierwszej wizycie.
Zapraszając mnie na plener, Piotr miał już konkretny pomysł na sesję, która jak się później okazało, stała się jedną z najważniejszych w jego oraz moim portfolio. Z jednej ze swoich podróży po świecie, przywiózł on mundur marynarski, a że posiadałem wtedy bardzo długą, zaniedbaną brodę i wąsy oraz fryzurę a la "worek na śmieci", gdzie hipsterska moda na jedno i drugie dopiero raczkowała, to idealnie wpasowałem się w temat.
Anna Błażejewska - Gruza wykonała odpowiedni, ogorzały makijaż, do kompletu dostałem fajkę, nabitą bardzo mocnym tytoniem i poszliśmy do jednego z pokoików na piętrze robić sesję.
backstage Albert Finch
Pokój mały, ciasny, z niewielkim, trójkątnym okienkiem, ja wciśnięty między dwa łóżka, on za drugiem, dym mnie dusi, gdyż jestem niepalący i w pewnym momencie autentycznie zrobiło mi się słabo, więc musieliśmy zrobić przerwę na chwilę oddechu, światła mało, oczy łzawią... Jakim cudem sesja wyszła tak zajebiście, to chyba tylko Piotrek wie. 
Portret został wyróżniony w jednym z najważniejszych fotograficznych konkursów świata i zakwalifikował się do dziesiątki finalistów. Informowały o tym fakcie branżowe oraz ogólnoinformacyjne media w Polsce, zatem fejm, sława i ogórki kiszone.
Ku pamięci pozwoliłem sobie poniżej owe wzmianki medialne zlinkować:
Piotr zaliczył też reportaż w TVN
Wracając do pierwszego w życiu pleneru, moje przewidywania okazały się błędne, bo nie licząc wspomnianego pierwszego dnia, nie zwiedziłem nic poza najbliższą okolicą, a książki przeczytałem zaledwie kilka stron.
Z Piotrem zrobiliśmy jeszcze portret na Złotym Widoku, inspirowany filmem "Wszystko za życie" i zatytułowany imieniem głównego bohatera Alexander Supertrump.
Powyższy wpis jest poniekąd okolicznościowy, bo 22 lutego o godz. 18.00 w kinie studyjnym ORZEŁ MCK Bydgoszcz, odbędzie się oficjalna premiera dokumentalnego filmu "12 cali", opowiadającego o michałowickich plenerach, który był kręcony latem zeszłego roku i nawet gdzieś tam w zajawce, pod niefortunnym (moim zdaniem) tytułem roboczym "Pasjonaci" mignąłem, podczas przygotowań do tej sesji.

środa, 14 lutego 2018

Pierwsze kroki w fotografii artystycznej

Poniższym wpisem oficjalnie inauguruję w miarę regularny powrót z publikacjami na tym blogu.
Odkąd przez teoretycznie niezgodne publikowanie treści łamiących regulamin bloggera, zostałem odgórnie przyblokowany, chęć na dalsze uzewnętrznianie się spadła drastycznie, do tego nadszedł też dość trudny (pisząc kolokwialnie) okres w życiu. Stąd w 2015 roku wpisy były aż trzy, a rok później tylko dwa, dopiero w poprzednim nastąpiło pewne ożywienie, głównie dlatego że szafa z regularnie tworzonym materiałem modelingowym spuchła niemiłosiernie.
Zaczynając przygodę z fotomodelingiem artystycznym, na miejsce publikacji zdjęć wybrałem głównie portal maxmodels, który rządzi się dość rygorystycznym i mało przejrzystym regulaminem, więc część zdjęć z automatu nie miało możliwości ujrzeć światła dziennego. Poza tym założyłem, że z danej sesji będę publikował maxymalnie 3 najlepsze (moim subiektywnym zdaniem) zdjęcia, zatem kolejna porcja szła do szuflady.
Po latach uznałem, że w sumie blokada tego bloga ma jakieś zalety. Ponieważ przestał wyszukiwać się w Google, może faktycznie być swojego rodzaju pamiętnikiem (ciut naiwnie i pensjonarsko pisanym), do którego wgląd będą mieli ci, którzy faktycznie chcą go czytać i przeglądać (taka namiastka elitaryzmu). 
Będę publikował w miarę pełne sesje, niekoniecznie w chronologicznej kolejności, aby również w ten sposób podziękować ludziom, których poznałem przez ostatnich kilka lat, przy okazji pojawi się też sporo wspominek, anegdot i mejkingofów.
Chwila po wyjściu z wody
 Na pierwszy rzut idzie sesja, dzięki której osobiście poznałem BM, z którym flirtowaliśmy od maja 2010 roku. Dopiero 3 lata później nieśmiało poprosiłem go, czy nie chciałby mi cyknąć zdjęcia w kończącym się pierwotnym cyklu ofelionowym. Moje obawy odnośnie jego zgody były tym większe, że on robi głównie kwadratowe kadry, a ja potrzebowałem prostokąta o konkretnych wymiarach. Zgodził się i tym sposobem, przy okazji robienia utopca, poznałem go w zestawie z jego ówczesną dziewczyną. 
Pojechaliśmy na wilanowskie łęgi, gdzie powstały zdjęcia z tej sesji.
No to jedziemy!!!
Niedzielne przedpołudnie 17.11.2013. 
Pizga złem i wieje nieprzyjemny, wilgotny, przeszywający wiatr.
Najpierw zaczęliśmy zdjęcia solo i w parze, a na "deser" zostawiliśmy wchodzenie do wody.
Powyższe spacery po drzewie, miały na celu sprawdzenie stabilności podłoża, żeby wejść na nie we dwójkę. Najpierw proste w wykonaniu siedzenie w objęciu (przynajmniej nie było nam tak zimno).
Później już ciut trudniej, bo wbrew pozorom położyć się płasko na twardym, chropowatym drzewie i utrzymać równowagę w układzie "na kanapkę" nie jest wcale tak łatwo.
Z niewygodnego drzewa przenieśliśmy się na stały grunt. Przy okazji tych dwóch zdjęć muszę się przyznać, że podczas ich robienia pierwszy i na razie ostatni raz, wykazałem się niepełnym profesjonalizmem, który na szczęście podobno nie został zauważony. Chodzi o to, że bliskość pięknej, nagiej modelki w takim układzie (to był mój pierwszy raz), podziałała na mnie... stymulująco.
Shame you, David!!!

W tych oczach ewidentnie widać delikatną panikę przed utratą kontroli

Kolejne cztery zdjęcia bardzo lubię. Szczególnie ostatnie, ze względu na malujący się spokój na twarzy i wysiłkowo napięte mięśnie. Roboczo tytułuję je jakże oryginalnie...
"Mięso"
 Kolejne zdjęcie uwielbiam... z wielu powodów.
Właściwa sesja skończona, przemarznięci ubieramy się i idziemy kawałek dalej robić Ofeliona.
Ten moment przed zanurzeniem do lodowatej wody, podczas zjebanej pogody, gdy zastanawiasz się "Po jakiego CHUJA to robię?"...
... ano żeby głównie być konsekwentnym w swoich działaniach, które nagradzane są dobrymi zdjęciami.
Po ponad czterech latach premierowo publikuję zdjęcie z pierwotnego cyklu, różniące się detalami od zaprezentowanego na oficjalnym blogu.
Jakiego miałem wtedy mindfucka, żeby dokonać subiektywnego wyboru!