Nie lubię pisać o
swojej pracy!
Co tu może być ciekawego? To tak jakby tynkarz wyiszczał się o kładzeniu płytek, a budowlaniec o wylewaniu asfaltu. Natomiast wpisy na temat sesji zdjęciowych są lekkie i przyjemne, jak letnia, morska bryza.
Mam zasadę, której staram się trzymać od lat. Przywlec swoje szanowne cztery litery do pracy, odfajkować najlepiej jak potrafię, choć po linii najmniejszego oporu swoją fuchę, wyjść, zapić, zapomnieć i tak w kółko. W żadnym wypadku nie angażować się emocjonalnie, nie przywiązywać do pacjentów, nie nawiązywać bliższych relacji z rodzinami, jednym zdaniem Profesjonalny Dziad Mróz. Na Intensywnej Terapii zazwyczaj klienci szybko się deklarują, co ze swoim życiem począć, czy dalej pełznąć na tym ziemskim padole, czy może pośmigać z chórami anielskimi wśród chmur, więc ta szybka decyzyjność pomaga.
Dzień Dziecka.
Dyżur zapowiada się zwyczajnie. Przychodzę standardowo przed siódmą, przyjmuję raport od nocnej zmiany na temat stanu pacjentów, śniadanko, kawa, ploteczki, przed dziewiątą telefon z izby przyjęć, że leci "śmigło" z poszkodowanym w wypadku komunikacyjnym, z anestezjologiem biegniemy na SOR, dzieciak bez żadnych danych osobistych, czyli traktowany jako NN, bladosinopapuziasty z urazem wielonarządowym. Podczas traumaskanu zatrzymanie akcji serca, skuteczne RKO, pędzimy na złamanie karku z powrotem na oddział, po drodze wypraszając z windy zszokowanych rodziców naszego pacjenta, wiozących jakieś wielkie, kolorowe pudła. Na miejscu zakładanie dodatkowych dostępów naczyniowych, chwilowa stabilizacja, więc kierunek blok operacyjny, a tam jazda na całego. Zatrzymanie zaraz po przełożeniu na stół operacyjny, RKO trwające ponad godzinę, preparaty krwiopochodne toczone litrami, masowo podawana adrenalina, krew chlusta z brzucha na cały zespół (trzech chirurgów, dwie instrumentariuszki, dwóch anestezjologów, dwie pielęgniarki, plus jedna dodatkowo kursująca między oddziałem i blokiem), pot leje się po dupie. Na granicy życia i śmierci powrót na OIOM, chwilę później, kilka minut po trzynastej lekarz stwierdza zgon, nadal anonimowej osoby.
Połowa dyżuru zleciała.
Dopiero dwie godziny później, chwilę przed oddaniem zwłok do chłodni pojawia się dalsza rodzina.

Chwila na ochłonięcie i można zając się resztą pacjentów, którzy do tej pory leżeli mniej dopieszczeni niż zazwyczaj, a przekrój przypadków wyjątkowo klasyczny, brak tylko kogoś z białaczką czy innym nowotworem. Jest jakiś wcześniak z wadą wrodzoną, ktoś po wypadku i stały rezydent, bo co jakiś czas trafia się taki złośnik, który nie zamierza szybko się określić, tylko zapuszcza korzenie na dłuższy czas. No i wzrasta tak sobie powoli, raz jest lepiej, raz gorzej, czasem wyruszy na krótką wycieczkę do innego ośrodka żeby go podreperować, a wraca jeszcze bardziej zepsuty, bo ktoś nie ogarnął jego indywidualnych potrzeb. Dzień w dzień poznajesz go coraz lepiej, hodujesz, pielęgnujesz, tuczysz i tresujesz rodziny, żeby chociaż nie przeszkadzali.
Przesuń się!
Wyjdź!
Wejdź!
Podpisz!
Nie dotykaj!
Dotykaj!
Na początku przez niezrozumienie po prostu się buntują, z czasem przychodzi akceptacja. Starasz się nie angażować emocjonalnie, nie bratać z nimi, ale po takim czasie zwyczajnie się nie da. Po tylu wspólnych dniach, rodzice znają Ciebie i zespół jak własną kieszeń, mimowolnie słuchając i widząc jak funkcjonuje oddział i jego pracownicy. Początkowo traktujesz ich standardowo, czyli uprzejmie jak powietrze, a oni wrastają w krajobraz, więc stają się przydatnym w procesie pielęgnacyjnym sprzętem. Zresztą perspektywa jest taka, że kiedyś wreszcie stąd pójdą i będą musieli radzić sobie sami, więc podstaw trzeba ich nauczyć i ani się obejrzysz, a wraz z akceptacją zaczynasz ich nawet lubić, choć w życiu się do tego wprost nie przyznasz, bo to nieprofesjonalne.

Dyżur sobie mija, pacjenci w miarę ogarnięci, biurokracja opanowana i rodzice tegoż dziecka ładują się z tymi kartonami, które rano tą windą wieźli.
WTF!?
W środku prezenty dla dzieciaków i praktyczne rzeczy dla lepszego funkcjonowania oddziału: kosmetyki, pościel, kołderki, kocyki, ciuszki, pieluszki, "rogale", maskotki i tęczowe misie.
Nawet elektryczne nianie, bo rodzice kątem ucha słyszeli kiedyś jak prosiłeś o nie oddziałową, żeby móc usłyszeć alarmy na zamkniętych izolatkach.
Brak słów.
Sami mają ciężki żywot, bo dziecko poważnie chore, a jak kiedyś od nas wyjdą, to czeka ich długa rehabilitacja, a oni robią zbiórkę pieniędzy wśród rodziny i znajomych, kupują te wszystkie rzeczy, bo wiedzą że poprzednia taka akcja, gdzie rodzice przekazali konkretną kasę z przeznaczeniem na wyposażenie oddziału, rozeszła się w oparach absurdu nie wiadomo na co po szpitalu.
Po takiej emocjonalnej huśtawce w ciągu jednego dnia, sam już nie wiesz czy to wariaci, czy bohaterowie, a może jedno i drugie, jak można wyczytać z eposów herosów?
Ja tylko staram się sumiennie wykonywać swój zawód, wychodzi czasem lepiej lub gorzej.