Jakieś siedem lat temu na fali ciśnięcia beki ze sztuki współczesnej, przez tydzień "malowałem" własnym gównem abstrakty na skrawkach różowego papieru toaletowego i uwieczniałem to na zdjęciach. Nie będę Was zamęczał całością projektu (wystarczy jedno poglądowe foto), tak jak staram się nie zamęczać otoczenia swoją chorobą, która choć dotkliwa, ma na szczęście przebieg dość łagodny, dający się opanować prochami.
Dlaczego w ogóle pokazuję ten syf? Ponieważ to idealna alegoria depresji, gdy własne życie i świat postrzegasz fekalnie, a już od człowieka zależy czy tą gnojowicą dzielisz się z otoczeniem. Jedni starają się szambo jak najbardziej zamaskować. Owszem coś tam podśmiarduje, ale przecież wokół latają motylki. Inni wręcz odwrotnie, nie dość że Ciebie tym obrzucą, to jeszcze wciągają w to bagnisko.
Wydaje się, że ostra faza w moim przypadku została zażegnana. Tabletki nie zmieniają w magiczny sposób kaki w kwiaty. Raczej pudrują całość na różowo, zatem gówno nadal pozostaje gównem, które starasz się uprzątnąć, jedynie jego obraz jest bardziej... miły. Powoduje to również specyficzny stan, w którym nawet jak Ci jest chujowo, to nie możesz się rozpłakać, a złość co najwyżej przejawia się w ironii. Nie bez powodu ludzie na bardzo silnych farmaceutykach, zachowują się jak zaprogramowane roboty.
Aktualnie mam już zredukowaną porcję "cukierków", a niedługo kończę z tymi delicjami. Wczoraj byłem w kinie, bo po kolejnym locdownie znowu otworzyły swoje podwoje, a akurat brak tej fanaberii najbardziej mi doskwierał. Jakie było moje pozytywne zaskoczenie, gdy w trakcie seansu po policzku spłynęła gorąca łza, a po niej popłynęły kolejne.